czwartek, 27 lutego 2014

4. Hold your breath and count to ten and fall apart and start again.


*

to tylko kolejny dzień
nic nie stoi na mojej drodze
nie chcę iść, ale nie chcę też zostać

* * *

- Jeśli miałbym wybierać między pomarańczową herbatą z imbirem a marcepanową kawą, to… To powiedziałbym, że nie zachował się fajnie, ale… Chyba go rozumiem.
Uniosłam sceptyczny wzrok znad menu i spojrzałam na Kamila. Uśmiechnął się i znów skupił na przeglądaniu karty hotelowej restauracji. Westchnęłam bezsilnie i powróciłam do wertowania oferty gorących napoi, pozostawiając wypowiedź Stocha bez komentarza. Do powiedzenia na temat wczorajszego wieczora mam naprawdę niewiele. Szczerze, to nawet nie chce mi się tego rozpamiętywać, bo i po co? Na głowie mam o wiele ważniejszych spraw, niż Austriak o zbyt skomplikowanej strukturze charakteru, któremu krótkie „dzięki” za okazaną pomoc nie potrafi przejść przez gardło.
- Herbata zielona z prażonym ryżem? Co? – Kamil wcisnął nos w swoją kartę, po czym prychnął z niesmakiem, szybko ją zamknął i odłożył na stół. – Oczywiście przyjdziesz na konkurs?
- Aha – mruknęłam, nie racząc go swym spojrzeniem.
- Dawid się ucieszy. – A powiedział to takim rozmarzonym głosem i z tak głupim uśmieszkiem, że mój but nagle wylądował na jego kolanie. – Coś ty mu nagadała, co? I weź, teraz mam brudne spodnie.
- Nic mu nie nagadałam.
- Aha – powtórzył takim samym tonem, jak ja chwilę wcześniej. – A mi tu Ahonen leci – zakpił, po czym naciągnął dolną powiekę.
- Odczep się. Może coś wspomniałam o dmuchaniu pod narty, ale hej, jak będzie trzeba to wypluję sobie płuca dla was wszystkich.
Czując, że uśmiechnął się szeroko, sama pozwoliłam kącikom swoich ust na lekkie uniesienie. A potem Kamil oddał mi tamtego wcześniejszego kopniaka, bo chyba nie potrzebuje dziś swoich nóg na skoczni. Dopiero, gdy prawie cały stolik podleciał do góry, zakończyliśmy tę kopaninę. Tacy dorośli i odpowiedzialni jesteśmy.
- Czemu powiedziałeś, że go rozumiesz?
Wiedział, że w końcu o to zapytam. Uśmiechnął się triumfalnie, a z jego twarzy wyczytałam, że jestem przewidywalna. Pewnie tak. Ale chyba bardziej jestem ciekawa jego zaskakującej postawy. Nawet, jeśli nie obchodzi mnie ten cały Morgenstern.
- Bo jestem sportowcem, Nela – wytłumaczył. Zademonstrowałam udawane zdziwienie, za co, znowu!, dostałam kopniaka. – I dziwię się, że ty też tego nie rozumiesz.
- Bez zbędnych aluzji w moim kierunku, proszę. Mnie to już nie dotyczy.
Przewrócił teatralnie oczami.
 - Ty naprawdę zgłupiałaś – oznajmił, jakby był to jakiś fakt. – Nie poznaję cię.
- Dopiszę to do twojej listy komplementów – prychnęłam jeszcze spokojnie. – Gdy będę cierpiała na niedowartościowanie na pewno przypomnę sobie twoje słowa.
- Nelka…
- Zmieniłeś temat.
Zrezygnowany wzniósł ręce do nieba z prośbą o litość - dla mnie, dla niego, dla wszystkich idiotów.
Cóż, trochę tego będzie.
W sumie, jasne, Kamil jest osobą, z którą mogłabym pogadać o tym, dlaczego jestem tu, a nie w Krakowie na lodowisku, gdzie pewnie przygotowywałabym się do Mistrzostw Europy. Dlaczego zamiast wciskać sobie łyżwy do tyłka, siedzę z nim i staram się zrozumieć zachowania austriackiego bufona. I dlaczego tak po prostu uciekłam. Ale czy chcę? Jeszcze nie teraz.
- Chciałam mu tylko pomóc – mruknęłam, aby przerwać napiętą ciszę. Spojrzałam niepewnie na Kamila, który odwrócił wzrok od okna i popatrzył na mnie z zainteresowaniem. – Nic więcej.
- Wiem, Nela, ale jestem niemal pewny, że w tamtej chwili jedyne, o czym on myślał, to dzisiejszy konkurs i to, że może nie wziąć w nim udziału.
- Mogłam to skrócić.
- Nie możesz uciszyć czyichś myśli, gdy nie potrafisz zrobić tego ze swoimi.
Zacisnęłam mocniej szczęki, powstrzymując się od jakiegokolwiek komentarza. Z każdym kolejnym słowem coraz bardziej czułam, do czego pije i miałam ochotę go za to udusić.
- Pamiętasz Mistrzostwa Świata w Warszawie? Gdy podczas programu naciągnęłaś Achillesa? – Boże, daj mi jakąś super moc, abym mogła uciszyć tego kretyna! – Trzydzieści centymetrów dzieliło mnie od ściany, w którą jednym rzutem wbiłaś łyżwę. Trzydzieści. Ja też chciałem ci tylko pomóc.
Skołowało mnie to. Nie wspomnienie, które kiedyś zapakowałam do pudła, zakleiłam taśmą i schowałam w piwnicy, aby o nim zapomnieć. Nie fakt, że wtedy przegrałam. Tylko to, że on znowu, do cholery, musi mieć rację. I właśnie tego tak bardzo w nim nienawidzę.
- Tak samo on. Co by było, gdyby nagle dzień przed zawodami okazało się, że nie będzie mógł w nich wystartować? Sama powiedziałaś, że oni wszyscy poszli na siłownię pomimo zakazu. Nie obwiniałby pomyłki przy ćwiczeniach, czy nie zrzuciłby tego na przypadek. Tylko na siebie, bo nie posłuchał się trenera. Prawda?
W tego typu sytuacjach Kamil nigdy nie pełnił roli moralizatora. Nie zadzierał nosa i nie prawił swoich mądrości, aby udowodnić, że „patrzcie, ja tyle wiem!”. On po prostu wykładał to wszystko cząstka po cząstce. I nie próbował układać mi tego w głowie, pozwalając, abym sama to zrobiła. Nawet jeśli byłam na niego zła, zawsze jakoś brałam to sobie do serca.
- Prawda.
Uśmiechnął się tak bardzo po kamilowemu.
- Ale miał szczęście, że ty tam byłaś – dodał z dumą, lekko szturchając mnie w łydkę. Zacisnęłam mocniej wargi, które układały się do uśmiechu i obróciłam głowę w stronę okna.
Miał cholerne szczęście, złamas jeden.
- Możemy w końcu napić się tej herbaty? – spytałam, zauważając, że od ponad godziny siedzimy w kawiarnianej części restauracji i jedynie rozmawiamy.
- Innym razem – rzucił i tak po prostu wstał i zaczął się ubierać.
- Przepraszam bardzo, ale gdzie ty się wybierasz? Jest dopiero… dwunasta!
- A ja jeszcze nie zadzwoniłem do Ewy! – oznajmił i zakrył usta dłonią z udawanym strachem, a drugą mocując się z suwakiem. – Widzimy się pod skocznią! – dodał, spoglądając gdzieś zupełnie ponad moją głowę.
- No, ale Kamil, no!
- Trzymaj kciuki! – krzyknął za sobą.
I zniknął. Najzwyczajniej w świecie mnie zostawił. Przysięgam, gdybym znów miała pod ręką łyżwę – tym razem bym nie spudłowała. Nawet ze swoim astygmatyzmem.
W sumie, to straciłam ochotę na jakiekolwiek siedzenie w kawiarni. Sięgnęłam do torby, by odnaleźć w niej telefon, a gdy już trzymałam iPhone’a w dłoni i czytałam jakże ujmującą wiadomość od Lilki, że wie od Ewy, która wie od Kamila, który wie ode mnie, że wciąż siedzę w Titisee, poczułam czyjąś obecność.
- To ty.
Uniosłam głowę. Stał za krzesłem, na którym jeszcze przed chwilą siedział Kamil i zaciskał palce na jego oparciu. Przez chwilę przypatrywałam się jego twarzy, która niewykręcona bólem wydała mi się całkiem… przyjemna? Tylko oczy. Oczy wciąż miał nieszczęśliwe.
- To ja – przytaknęłam, co potraktował, jako zgodę na zajęcie miejsca.
Tak więc usiadł. Nie powiem, spodziewałam się konsternującej ciszy, ale nim zdążyłam pomyśleć, że nieźle się wpakowałam – zaśmiał się. Ale nie ze mnie, ani z mojego swetra w tańczące renifery. Zaśmiał się tak, jakby coś sobie przypomniał i chciał to skomentować „Boże, to było takie słabe”.
- Masz całkowite prawo mi przywalić – oznajmił i nieznacznie uniósł ręce. Widząc moją zaskoczoną minę uśmiechnął się blado i klepnął dłońmi w podłokietniki. - Należy mi się, co?
Kamil. Wrobił mnie? Nie, to nie to. Jego słowa, co on mówił? Że ten… Morgenstern… Obwinia siebie.
- Jeszcze bym ci krzywdę zrobiła.
- Taka silna jesteś?
- Taka silna jestem.
Tak zwane działanie taktyczne. Chciałam, aby wiedział, albo przynajmniej myślał, że to, co wczoraj się stało, mną nie ruszyło; że w porządku, wszyscy mamy złe dni. I chyba mi się udało, bo znów się lekko zaśmiał.
- Wiem jak to wyglądało – zaczął, nie spuszczając ze mnie wzroku. - I wiem, że gdyby była możliwość cofnięcia się w czasie, to pewnie zachowałbym się dokładnie tak samo. Możesz myśleć sobie, że jestem skończonym gburem i palantem. Okej, nie ty pierwsza i pewnie nieostatnia, nie obchodzi mnie to. Po prostu… Po prostu wiem, w czym tkwi problem.
Wyglądał tak, jakby bardziej tłumaczył to sobie, niż mnie. Może tego potrzebował, bo zdawał się walczyć lekkim uśmiechem z przygnębieniem, które wpływało na jego twarz z każdym słowem. Ale walczył z tym i gdy skończył mówić, uśmiechnął się do swoich dłoni.
- Nie uważam, że jesteś skończonym gburem i palantem.
Zdziwił się. Punkt dla mnie.
- Raczej oszołomem i furiatem. Ale spoko… - mruknęłam, przypominając sobie słowa Kamila. - …ja też tak mam.
Zaśmiał się, na co odpowiedziałam wąskim uśmiechem. Łatwo uwierzyłam, że to ten sam koleś, który kilkanaście godzin temu był poza zasięgiem jakiegokolwiek porozumienia, gotów nastukać mi jak staremu wrogowi. A on… Okazał się całkiem w porządku.
- To fajnie i pięknie, że nie masz ochoty strzelić mi w kolana, ale chyba mi nie powiesz, że to wszystko tak naprawdę ci zwisa i wesoło powiewa, hm?
- A powinnam się tym martwić?
- Uznałbym to za całkowicie niepotrzebne.
- Masz odpowiedź.
Uformował usta w dzióbek i kręcąc młynka palcami po prostu na mnie patrzył, jakby próbował mnie zdiagnozować, czy aby na pewno jestem normalna. Wciąż mam nieodparte wrażenie, że spodziewał się rzucania talerzami i krzyku. A ja byłam spokojna jak woda w Gangesie. Totalna harmonia.
- Dziwna jesteś.
- Bez urazy, ale nawzajem.
Zatrzymał kręcące się palce i uniósł  brew. Przez chwilę trwał w zupełnym bezruchu, po czym uniósł kąciki ust z niemym „a kogo to obchodzi?”. I to było takie… fajne.
- Miałem szczęście, że tam byłaś.
Machnął palcem w moją stronę i cmoknął z uznaniem, puszczając przy tym oko. Tak jak pokazuje się na swoich kumpli, gdy błysną jakimś dobrym pomysłem. Ale moja mina całkiem zrzedła, bo jeszcze kilkanaście minut temu Kamil powiedział dokładnie to samo.
- Jesteś moją bohaterką.
A potem dodał już tylko jedno słowo, które sprawiło, że uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
- Dziękuję.

* * *

O mój Be.
Nawet jeśli stałam w bezpiecznym miejscu, gdzie tłum zgromadzonych pod skocznią kibiców nie docierał, to wciąż miałam wrażenie, że te kilka tysięcy ludzi w pewnym momencie po prostu rzuci się w kierunku moim i zeskoku. Trochę przerażona tą wizją odwróciłam wzrok od grupy nastolatek z niemieckimi flagami na policzkach. I tak miały dosyć podejrzane miny. Nie mówiąc już o ich rysunku niejakiego Andi Wellingera, znajdującym się na dumnie unoszonym prześcieradle.
Większość pierwszej serii praktycznie mignęła mi przed oczami.  Jasiek i Krzysiek nie zakwalifikowali się dalej, Klemens i Dawid, któremu zgodnie z obietnicą dmuchałam pod narty, uplasowali się pod koniec trzeciej dziesiątki, a na dwudziestej trzeciej pozycji uzupełnił ich Piotrek. Tylko Kamil i Maciek wyłamali się i skoczyli po 137 i 140 metrów. Aż im brawo zabiłam, dokonując przy tym genialnego odkrycia, że klaskanie to dobry patent na zimne ręce.
I tak tuptałam w kupce śniegu, klnąc na prawo i lewo, że zapomniałam rękawiczek, gdy na belce pojawił się Morgenstern. Może jakoś specjalnie nie wyczekiwałam jego skoku, ale byłam ciekawa, czy wczorajszy uraz może jakoś wpłynąć na jego formę albo zachwiać potrzebną w tej chwili pewność siebie.
Cóż, najwidoczniej nie. Trzasnął 143,5 metra i objął prowadzenie.
Co lepsze, już go nie oddał.
Druga seria była opatrzona szerokim komentarzem Janka i Titusa, którym jadaczki nie zamykały się ani na chwilę. Gdyby wyciąć te wszystkie ‘kurwy’ i ciągle powtarzane ‘napierdalanie’, to mogliby spokojnie pomyśleć o zajęciu miejsca Szaranowicza.
- Ty patrz, leci… - Jasiek wyciągnął przede mną ramię, jakby chciał mnie przed czymś zatrzymać i spoglądał w kierunku rozpędzającego się Dawida. – Łooo, kurwa… Leci, leci, leci… 138 metrów! Ha! Pierwszy! Piona, ludzie! – I wystawił do mnie i do Krzyśka dłonie.
- Napierdalaj, Piotrek, napierdalaaaaaj! – Z kolei Titus skakał w miejscu, a dłuższy o metr od skoku Dawida wynik Piotrka skomentował już cichym: – No i dobrze, kurwa.
I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej…
W końcu na belce pojawił się Kamil ze stratą ośmiu i pół punktu do lidera. Już wyłączyłam się na okrzyki chłopaków, po prostu zacisnęłam mocno kciuki i chuchając na nie, obserwowałam sylwetkę Stocha.
- I fruuuuuuuuuuuuunie! – wrzasnął Jasiek.
Gdy Kamil leciał wysoko nad zeskokiem, moja wątroba chyba zamieniła się miejscem z żołądkiem. Jasiek i Titus trzymali się za ręce i odprawiali zdrowaśki. Możliwe, że byli już na kolanach. Im bliżej lądowania był Stoch, tym bardziej przymykałam jedno oko, bo wciąż wydawało mi się, że inni kończyli swoje skoki dalej. Aż w końcu zatelemarkował w pięknym stylu na ostatniej linii. Przez chwilę bałam się, że to będzie za mało, że nie sięgnął 140 metrów Schlierenzauera, ale on go przeleciał! Znaczy… wylądował dalej! I objął prowadzenie.
- 141,5 metra, bitch! – pisnął Krzysiek i razem z Jaśkiem wzięli mnie za ręce i pociągnęli w kierunku miejsc, gdzie ustawiali się liderzy. Nagle w jednej chwili znalazłam się pomiędzy wszystkimi tymi, którzy jeszcze przed chwilą oddawali swoje skoki. Dawid od razu uśmiechnął się szeroko, bo wciąż zajmował wysokie miejsce i był chyba bliski wycałowania mojego policzka, ale zrobiło się tłoczno, a ja właśnie wlazłam w… W Schlierenzauera oczywiście.
- Och, to ty! – zauważył błyskotliwie, ale nim odpowiedziałam Dawid pociągnął mnie i wylądowałam w ramionach Kamila. Przy okazji oddzielająca nas barierka przetrąciła mi żołądek, ale kogo by to w tym momencie obchodziło.
- Widziałaś? Widziałaś?
- Oczywiście, głąbie, że widziałam.
Wytarmosił mnie jak maskotkę.
Po skoku Freitaga wiatr zaczął wariować. Maciek nie pociągnął takiej samej długości jak w pierwszej serii, ale nie zrobili tego również kolejno Freund, Kasai, Ammann i Tepes. Wszyscy mogli oglądać plecy Kamila, który podium miał już w kieszeni. Ale został jeszcze jeden. Najgroźniejszy w tym konkursie.
 Wsunął się na belkę. Poprawił gogle, dwa razy klepnął w uda i sprawdził zapięcia nart. Ruszył. Wszyscy umilkli, bo teraz miało rozstrzygnąć się zwycięstwo. Wymieniliśmy z Kamilem porozumiewawcze spojrzenie i wlepiliśmy wzrok w Morgensterna. Wybił się, ułożył na nartach i już tylko leciał. Ktoś z tyłu szepnął, że nie dociągnie. Z przykrością stwierdziłam, że był to Maciek. Dalej leciał. I już chyba sama nie wiedziałam, czy chcę by w końcu zakończył ten skok, czy aby jeszcze chwilę spędził w powietrzu.
- Wygrał! – krzyknął jakiś Austriak. Z kolei inny kazał mu ‘zamknąć ryj’.
Byłam pewna, że wylądował w tym samym miejscu, co Kamil. Zaznaczył telemark i unosząc wysoko ręce podjechał do band reklamowych. Tablica wyników pokazała 139 metrów, ale to wciąż na nic nie wskazywało. Wszyscy czekali już tylko na oceny sędziów. Jedyny Kamil stał i bił brawo, jakby znał już wynik.
19.0, 19.0, 19.0, 19.5, 19.0.
Wygrał?
- WYGRAŁ! – Teraz już cały obóz austriacki ryknął i już nikt nikomu nie kazał się zamykać.
Chłopaki zaczęli coś mruczeć pod nosem, że było blisko, że ten pierwszy skok był taki i owaki i że w sumie fajnie, bo jest podium, ale i tak pogratulowali stojącemu obok Loitzlowi i Kraftowi. A Kamil? A Kamil wyparował. I dopiero na ekranie dostrzegłam, że podszedł do Morgensterna, który obściskiwał się ze Schlierenzauerem.
Zrobiło się zamieszanie, bo teraz każdy chciał pogratulować zwycięzcy i pozostałej dwójce. Ściśnięta gdzieś między Dawidem a Piotrkiem walczyłam o przetrwanie do momentu, gdy w końcu trochę się przerzedziło. Od razu znalazłam się w kamicowym uścisku, który próbował objąć jeszcze Janka i Klemensa.
- I tak skopałeś tyłki.
Odsunęłam się od Kamila na długość swoich wyciągniętych ramion i spojrzałam na niego jak dumna matka na swoje dziecko.
- Ja? Nie, Nelka, to nie ja. – Pokręcił głową i kiwnął za siebie.  – To jest gość, który sprał dziś dupsko każdemu.
I znów spojrzał w tamtą stronę. Podążyłam za nim i popatrzyłam, jak szczęśliwy był Morgenstern, gdy ktoś ze sztabu wziął go w ramiona i podniósł z ziemi. W ciemno bym nie postawiła, że po wczorajszym urazie dziś będzie w stanie wygrać.
- Pozamiatał – dodał Kamil, po czym chwycił za swoje narty.
W  tym samym momencie Austriak spojrzał w naszą stronę. Gdzieś między jednymi a drugimi gratulacjami wyczytałam z jego ust najzwyklejsze ‘dziękuję’. Pokiwałam głową i uśmiechnęłam się do niego.
Może kiedyś się odwdzięczysz.

* * *

jak na samotną duszę bawisz się całkiem nieźle

*

Mieli się hejtować, ale hejtowanie ostatnio jest takie popularne… A ja nie chcę, by to było popularne, tylko dobre. A to co popularne nie równa się dobre i na odwrót. Jest jak jest.
I w sumie… Czuję, że to mi nie wyszło. Ba! Że mi bardzo nie wyszło. Chyba nigdy nie miałam tylu problemów z napisaniem rozdziału. Cztery razy pisałam pierwszą część tego parta. Szczerze myślałam, że przez to nie przejdę, ale jest. I chyba tak już musi zostać. Na wszelkie zmiany już nie mam siły.
Bez zbędnego gadania.
Dziewczęta, nie wiem, ile Was jest, ale jesteście najwspanialsze. Kocham Was miłością bezwarunkową.

wtorek, 18 lutego 2014

3. And here we go unsure and hopeless.


*

chcę czegoś, co sprawi, że poczuję, że nie jestem szalona
samotność mnie zabija
nie widzisz tego, czego nie mogę sięgnąć?
nie będę w stanie dojść do brzegu, kiedy będę stracona
niczym dryfująca łódź na oceanie

* * *


Przypadek rządzi moim światem właściwie od zawsze. Przypadkiem był każdy upadek na lodzie. Przypadkiem było wylanie wina na akademickiej imprezie na najprzystojniejszego chłopaka z roku. Ja sama też urodziłam się przez przypadek. Już nie mówiąc o moim pobycie w Titisee. Ale, do cholery, znalezienie się w środku kotła narciarskiego? Z ‘moimi’ w środku?
Nie, nie zgadzam się.
I nie zgadzam się na skandynawskie techno pod moimi drzwiami.
Zakryłam głowę poduszką, próbując odespać bezsenną noc. Było naprawdę blisko, gdy nagle coś łupnęło, zatrzęsło i krzyknęło, albo raczej czknęło. Chyba mam Norwegów za sąsiadów. Nie, żeby coś, Norwegowie są spoko. Cóż, drogi moje i skoczków narciarskich niejednokrotnie się krzyżowały z różnymi tego efektami.
Po około trzydziestu minutach nastała cisza. Drzwi trzasnęły, nogi zatupotały, winda zjechała na dół, a ja nie zasnęłam. Zamiast tego zczołgałam się z łóżka i ledwo żywa wyszłam na pusty korytarz. Skierowałam się do wind, choć sama nie wiem po co. Może po to, aby na jednej ze ścian dojrzeć zawieszoną kartkę w formacie A3 z zapisanym na niej po angielsku planem dnia. Jakoś automatycznie przy niej przystanęłam i mrużąc oczy odczytałam, że za dziesięć minut rozpocznie się pierwszy trening na skoczni.
Prawdopodobnie wtedy w mojej głowie pojawił się jeden z głupszych pomysłów, na jakie mogłam wpaść.

* * *
Minęło trochę czasu od ostatniego razu, gdy oglądałam skoki na żywo. Wcisnęłam więc zmarznięte dłonie do kieszeni i odprowadziłam wzrokiem kolejnego skoczka, który właśnie bezpiecznie wylądował na zeskoku. Nie liczyłam, ilu z nich już skoczyło i nie zastanawiałam się, ilu wciąż czeka na swoją kolej. Co kilka minut któryś z nich przejeżdżał nieopodal mnie, sprawdzał wynik, zabierał narty i wracał na górę. I tak w kółko. Dojrzałam nawet tę polską blond sierotę, która wczoraj prawie zgubiła zęby w hotelowym lobby.
- W porządku? – zagaiłam go, gdy przystanął za oddzielającą nas barierką i zapatrzył się na skocznię. Aż mu się narty osunęły, gdy usłyszał moje pytanie, ale na szczęście w porę je złapał. Jakbym patrzyła na męską wersję mnie.
- Jezu, tak, jasne, super, w porządku – wyliczył, próbując spiąć narty. Trochę nieporadnie mu to wyszło, ale w końcu postawił je na ziemi, chrząknął, przybrał uśmiech numer sześć i spojrzał na mnie. – Yyy, tak. – Resztę języka zostawił na progu.
- Na pewno? – spytałam z trudem powstrzymując śmiech.
- Oczywiście!
- To dobrze. Zatrzask ci się w bucie odpiął.
Spojrzał w dół i mruknął ciche „szlag!” pod nosem. Oparł narty o barierkę, które wolałam dla bezpieczeństwa przytrzymać, bo znów zaczęły osuwać się na ziemię, po czym sam zajął się odpinaniem i zapinaniem obu butów. A gdy się wyprostował i zobaczył, że przytrzymuję te jego dwie deski, westchnął bezsilnie.
- Nie znam się na tej skoczni, ale wydaje mi się, że twój skok był całkiem okej.
Czy coś takiego.
- Sto dwadzieścia pięć metrów tutaj to straszna miernota. Niektórzy skaczą po ponad piętnaście metrów dalej.
- Ale to tylko trening, prawda? – Kiwnął głową w odpowiedzi. – To nic straconego. Najważniejszy będzie konkurs.
- Taa, konkurs..
Och, Boże, skrajny przypadek sportowca bez krzty wiary w siebie. Następnym razem, gdy będę chciała być miła dla swojego rodaka w obcym kraju, będę potrzebować porządnego oberwania czymś twardym w głowę. W porządku, powiedziałam A, powiem też B.
- To ja będę ci dmuchać pod narty, okej?
Słońce nad Titisee zaświeciło jaśniej, gdy na twarzy blondasa pojawił się szeroki uśmiech. No, o wiele lepiej. Już pomijam, że tak się przez to zakręcił, że prawie zostawił narty i poszedł bez nich do domku.
W połowie drogi odwrócił się w moją stronę.
- Nie spytałem cię o imię!
- Zapytasz następnym razem!
Pokiwał energicznie głową, aż odpięty kask prawie zleciał mu z głowy, i odszedł w swoją stronę.
Takiego Dawida Kubackiego pamiętałam już zawsze – nieogarniętego, zakręconego, potrzebującego, aby ktoś wierzył w niego bardziej, niż on sam.

* * *

Siłownia stała pusta pomimo tego, że hotel był pełen sportowców. Sportowców i mnie, bo ja się z tego kółka wypisałam. Mimo to jakoś specjalnie nie żałowałam, że tym razem nikt nie będzie gapił się na mój tyłek tak, jak poprzedniego wieczora, gdy grupka Norwegów ustawiła się pod ścianą i bacznie obserwowała jak ćwiczę ze sztangą. A tak poza tym, to czy ja zawsze muszę trafiać na Norwegów?
Westchnęłam i zarzuciłam ręcznik na oparcie bieżni. Rozpoczęłam dziesięciominutowy marsz, próbując tym samym rozplątać słuchawki. I już mi się udało, już włączałam jakąś motywującą do biegu piosenkę, gdy w drzwiach pojawiła się grupka latawców. Tylko zdążyłam zakryć głowę ręcznikiem, gdy jeden z nich krzyknął:
- To ona!
I tak, to był mój wstydniś spod skoczni. Tak, liczyłam, że jeszcze się zobaczymy. Nie, nie chciałam stawać oko w oko z jego kumplami.
A zwłaszcza z jednym.
- Jesteś pewien?
Po chwili poczułam lekkie szczypnięcie w ramię, a potem ktoś złapał za ręcznik i nieśmiało pod niego zajrzał. I ten ktoś bardzo ładnie się do mnie uśmiechnął, nawet, jeśli moja mina mówi, że to nie jest dobry moment.
- Hej, pamiętasz mnie?
Pokiwałam głową, bo patrzył na mnie z taką nadzieją, jakbym co najmniej obiecała mu dobry wiatr pod narty. A nie, chwila, przecież mu obiecałam.
- Nelka? – padło za moimi plecami. Blondynek odwrócił się w tamtą stronę, a ja automatycznie zacisnęłam zęby, oczy i wszystko inne, co dało się jeszcze ścisnąć.
- Entschuldigung, Ich verstehe nich.
- Nie wierzę…
W jednej sekundzie mocne szarpnięcie za ręcznik pozostawiło na mojej głowie naładowany dodatnio busz. Stanęłam po obu bokach bieżni i z mordem w oczach odwróciłam się w stronę, w której dojrzałam równie zaszokowanego jak i uśmiechniętego… Cóż, można go nazwać aktualnie najlepszym polskim skoczkiem. Ja pozwolę go sobie określić mianem byłego współlokatora za czasów rządzenia na krakowskim AWF-ie i… przyjaciela?
- Nelka. – Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
- To… To wy się znacie? – spytał blondyn.
- Czy my się znamy? – Już zaczął odpowiadać, ale spojrzałam na niego błagalnie i lekko pokręciłam głową. Zrozumiał i uśmiechnął się ciepło. – Tak. Tak, Dejvi, znamy się.
- Nic nie rozumiem…
- Bo tu nie ma nic do rozumienia. – Roześmiał się. – Idź lepiej zobacz, czy cię trener nie szuka.
- Bo co?
- Bo jajko, idź!
„Dejvi” odszedł z naburmuszoną miną. Zdążyłam jeszcze przeprosić go spojrzeniem, po czym cisnęłam piorunujący wzrok w Stocha. Tak, w Kamila Stocha, który szczerzył się tak głupkowato, że miałam ochotę zawinąć mu prawego sierpowego.
- Ty szajbusko! – krzyknął. Chyba miało mnie to zaboleć, ale on wciąż się uśmiechał. – W końcu cię znalazłem!
Zdążyłam zaledwie wzruszyć ramionami, nim chwycił mnie w pół, ściągnął z bieżni i zaczął ściskać jak ulubionego pluszaka, którego zapomniało zabrać się na wycieczkę. Jasne, nie widzieliśmy się cztery miesiące, ale to nie jest powód, aby łamać mi żebra!
- Co ty tu robisz? – szepnął mi do ucha, nie chcąc mnie puścić. – Co ty tu, do ciężkiej cholery, wyprawiasz?
- Zasadniczo to próbuję ćwiczyć, ale skutecznie mi to uniemożliwiasz.
- Nie tu, tylko tu! – W końcu odsunął mnie nieco od siebie i trzymając dłonie na moich ramionach, zaczął mi się przyglądać. – W Titisee!
- Ach, tu! Hm, przeżywam egzystencjonalne załamanie, ale to już pewnie wiesz, i szukam inspiracji na dalsze swoje życie. A w międzyczasie zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby mi w blondzie.
Postanowił uczcić moje słowa minutą ciszy, podczas której jego spojrzenie mówiło jedno: idiotka.
- Ale czymże byłyby te moje rozmyślania, gdybym przypadkiem nie pomyliła pociągów?
- Nie…
- Tak.
- Nie…
- No tak!
- Boże jedyny, jaka ty jesteś popier… POWALONA.
Wracamy do punktu wyjścia. Fajnie wiedzieć, że w naszej relacji nic się nie zmieniło i każde z nas wciąż pełni tę samą rolę. Czasem dobrze, że niektóre rzeczy się nie zmieniają.
- Dzięki.
- W ogóle to masz mi wyjaśnić całą tę sprawę z rzuceniem łyżew, bo mi Ewka głowę suszy, że się nie odzywasz i przepadłaś. Lilka nie chce nic powiedzieć, twoja mama też milczy… Wiem jedynie, że żyjesz i jesteś GDZIEŚ, ale gdzie? Kurde, Nelka, rozpłynęłaś się w powietrzu nic nie mówiąc! Chcę wszystko wiedzieć, rozumiesz?
- Tak, krzyczysz wystarczająco głośno.
- No. A teraz chodź do nas.
Zupełnie bez mojej zgody chwycił mnie za rękę i pociągnął w kierunku swojej ekipy. Oczywiście ku uciesze „Dejviego”, który ostatecznie przedstawił się jako Dawid, lat dwadzieścia trzy i równe dziewięć miesięcy. Jest też Piotrek, Maciek, Klemens, Jasiek i Krzysiek. Ale przede wszystkim jest Kamil. Mój Kamil. Ten, który rzadko zmywał po sobie naczynia, ciągle zasypiał na poranne wykłady i udawał Travoltę, gdy mył podłogę. Ten, z którym spędziłam najfajniejsze półtora roku na studiach. I ten, który wie o mnie niemal wszystko. I on teraz jest tu, gdzie ja. Tak po prostu wylądował przede mną w momencie, w którym bardzo kogoś potrzebuję. Może nie kogoś, a właśnie jego?
Cały mój trening przepadł, ale w zamian mogłam posiedzieć w kącie i płakać ze śmiechu. Tak naturalnie i bezwarunkowo śmiałam się do czkawki z przepychanek Piotrka i Maćka, albo z Janka, który przy każdym przysiadzie Dawida ze sztangą wydawał z siebie wiadome odgłosy. To było takie… normalne i łatwe. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spędziłam choćby dziesięć minut w „swoim” towarzystwie i kiedy ostatni raz tak bolała mnie przepona.
Nie pamiętam też, w którym momencie nasze towarzystwo na siłowni się powiększyło. W drugiej części sali do treningu zaczęła przygotowywać się równie liczna grupka chudzielców, która przywitała się krótkimi okrzykami z Polakami. Dwóch nawet podeszło, uścisnęło im ręce, skleiło piątki i rzuciło krótki komentarz na temat porannego treningu, po czym odeszło w swoją stronę.
- Kornela, co ty robisz? – spytał cicho Maciek.
- Co?
I dopiero zorientowałam się, że siedzę z uniesioną jak do piątki ręką i czekam nie wiadomo na co. Dla zachowania pozorów udałam, że drapię się po głowie.
- Nie uważacie, że to jest dość niefajne, gdy faceci witają się w taki sposób, jak wy przed chwilą, a jedną jedyną siedzącą tu kobietę, ignorują? – spytałam na głos, choć dam sobie rękę uciąć, że to pytanie padło tylko i wyłącznie w mojej głowie.
- Wiesz, dziwnie tak na powitanie przybić piątkę z kobietą – zaczął Dawid.
- Mustaf preferuje bliższe kontakty fizyczne. – Za ten tekst Maciek oberwał butelką wody w głowę. – Jak spotyka jakąś koleżankę, to zaraz pcha się z dziobem.
- Zaraz ja ci wepcham swoją nogę. Zgadnij gdzie.
- Hej, ja poważnie pytam! – jęknęłam zniecierpliwiona, uderzając dłońmi o kolana. – Nikt nie lubi być olewany.
- Mam ich zawołać, żeby przyszli i z tobą też się przywitali? – spytał Kamil, z nonszalancją opierając się o jeden z przyrządów. – Żaden problem. Thooom…
- Idioto, oszalałeś?! – krzyknęłam, na co tamci spojrzeli w naszą stronę. Szybko ukryłam się za plecami Klemensa. – Nie chodzi mi to, aby mieli się nagle zreflektować i powiedzieć mi „cześć”, tylko o sam fakt!
- Boże, weźże tu baby zrozum – westchnął Żyła. – Nie dogodzisz!
- Hej, nie ma cycków, nie ma opinii.
Za ten tekst należała mi się piona z Kotem.
A potem tylko coś trzasnęło, wrzasnęło i padło.
Automatycznie wszyscy spojrzeliśmy w kierunku drugiego końca siłowni. Austriacy – bo to byli Austriacy bez żadnych wątpliwości – rzucili się z krzykiem w stronę jednego ze swoich, który osunął się na ścianę i zjechał po niej na podłogę, krzywiąc się z bólu.
- Ej, coś się chyba stało – zauważył błyskotliwie Dawid.
- Z którym?
- Nie wiem, nie widzę.
Wychyliłam głowę ponad siedzącego naprzeciw Janka, aby dojrzeć, że wśród kilku tamtejszych skoczków, nikt nie wie, co zrobić. Chłopaki snuli między sobą teorie, co mogło się stać, a gdzieś między całym tym szumem dosłyszałam głos Kamila.
- Nelka, pomóż mu.
Już miałam pytać Najwyższego, dlaczego właśnie ja, gdy zdałam sobie sprawę, że wstałam i ruszyłam w tamtym kierunku. W końcu jeszcze wczoraj chwaliłam się Benowi, że jestem magistrem fizjoterapii, prawda? Dlatego postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce. A przynajmniej próbowałam, dopóki nie znalazłam się przy grupce austriackich patyczaków, którzy obrzucili mnie krótkim spojrzeniem. Jeden z nich w dość nieprzyjemny sposób kazał mi po prostu zjeżdżać.
- Powiedz mi to samo, gdy okaże się, że pomoc została udzielona za późno – warknęłam twardo, patrząc prosto w jego piwne tęczówki.
I tak zgasiłam Gregora Schlierenzauera. Zacisnął wargi i odsunął się, ciągnąc za sobą jednego ze swoich kolegów. Dopiero wtedy ujrzałam pod ścianą zwijającego się z bólu chłopaka, młodego mężczyznę, blondyna. Odrzuciłam na bok myśl, że znam tę twarz, i klęknęłam obok niego.
- Hej – rzuciłam głosem, zdradzającym, że też się denerwuję. Nie odpowiedział, tylko docisnął podbródek do klatki piersiowej i mocno zacisnął zęby. Sięgnęłam do jego ramienia, za które kurczowo się trzymał, ale gdy tylko go dotknęłam, odsunął się gwałtownie i jęknął. – Weź rękę, to ci pomogę!
- Nie trzeba – sapnął. – Zaraz przyjdzie mój lekarz.
- Okej, ale zanim on przyjdzie, pozwól mi chociaż sprawdzić, czy nie udupiłeś sobie sezonu, co?
- Odejdź!
- Człowieku, przecież ja nie chcę dla ciebie źle! – krzyknęłam i z całą swoją siłą po prostu chwyciłam go za nadgarstek i odciągnęłam jego rękę. Dość łatwo odpuścił. Gdy ja po kolei uciskałam każdy kolejny mięsień, który mógł sobie naderwać, on tylko wpatrywał się w sufit. Jedynie cichymi mruknięciami podpowiadał, w których miejscach czuje mniejszy lub większy ból.
Aż w końcu syknął, gdy dotarłam do barku.
- W którym momencie poczułeś ból?
Odwrócił głowę w drugą stronę, kompletnie ignorując moje pytanie. Świetnie, tyle człowiek dostaje za chęć pomocy. Mogłabym go tu zostawić i pozwolić, aby dalej nad sobą płakał, pewnie. Tylko co bym z tego miała?
- Wydaje mi się, że trochę przesadził na wyciągu. – Usłyszałam nad sobą. Koleś w neonowych getrach i ciemnych, postawionych do góry włosach, wskazał na bramkę z wyciągiem, ustawionej na zdecydowanie za wysokim progu. I nawet ja to wiem. – Trochę bardzo.
- Świetnie – mruknęłam, bo tylko brakowało mi nadambitnego anemika, próbującego udźwignąć dwa razy więcej niż sam waży. – Możesz normalnie poruszać ręką?
Wypuścił powietrze przez nos i tak jakby od niechcenia spełnił moją prośbę. Wykonał kilka niegłębokich ruchów, raczej dla własnej świadomości, po czym, wciąż się krzywiąc, opuścił rękę.
- I co? – spytał gdzieś z tyłu Schlierenzauer. – To coś poważnego?
- Mięsień czworoboczny jest po prostu nadwyrężony w jednym miejscu. Lód na noc i rano będzie po płaczu.
- Ale może skakać?
- To bark, nie kolano, może nawet odtańczyć kankana radości.
Dosłownie słyszałam jak kilka głazów spada z tych austriackich serc. Panowie odetchnęli głęboko i zaczęli dziękować kolejno Bogu, jego matce i „babci Stefana”, cokolwiek miało to znaczyć. Uniosłam kciuk w stronę Kamila, by wiedział, że jest okej, po czym popatrzyłam na wciąż skulonego obok mnie niedobitka. W tym samym momencie uniósł wzrok i wymieniliśmy pierwsze spojrzenie. Wstrzymałam oddech na parę sekund. Nie wiem, ile nieszczęścia może znajdować się w czyichś oczach, ale aż mnie samą zabolało.
- Dobry masaż i będzie okej – powiedziałam cicho do niego i odwróciłam głowę.
- Co to się, do cholery, wyprawia? – Nagle do pomieszczenia wkroczył średniego wzrostu mężczyzna w czerwonej czapce z daszkiem. Tuż za nim przydreptał przysadzisty facet z torbą lekarską, a na samym końcu wbiegł drobniutki brunet z tunelem w uchu. – Co się stało?!
- Już nic, sytuacja opanowana – odpowiedział brunet z kilkudniowym zarostem. – Był mały wypadek, ale ta pani pomogła.
W tym samym momencie koleś, który najwidoczniej był medykiem Austriaków, odepchnął mnie i zajął się tą tamtą ofiarą. Tak, to chyba na tyle mojej roboty tutaj. Chciałam spokojnie i niezauważenie opuścić tę grupę porąbańców, ale Schlierenzauer nagle zatarasował mi drogę swoim chudym ramieniem. No tak, jeszcze kilka chwil temu kazał mi spadać, a teraz mam zostać?
- Kto wam pozwolił iść na siłownię?! Mówiłem, że odpuszczamy ćwiczenia siłowe! Mówiłem, czy nie mówiłem?
- No tak, ale…
- Więc dlaczego Manu lata po hotelu i krzyczy „Nieszczęście! Nieszczęście!”?
Wszyscy spojrzeli na tego Pinokia z dziurą w uchu, który oburzony tą reakcją stwierdził, że przecież nieszczęście się stało. Trener, jak dobrze rozumowałam, ze zmęczeniem przejechał dłonią po twarzy, bo najwyraźniej nie była to pierwsza taka sytuacja.
- Dobra, co jest?
- Wszystko gra.
Każdy spojrzał na źródło całego zamieszania, które z małą pomocą swojego medyka wstało z ziemi. Trzymał się za miejsce, które rzecz jasna wciąż musiało go piekielnie boleć, ale zacisnął zęby i wymusił grymas, mający być chyba uśmiechem.
- Jesteś pewien?
- Tak. „Dobry masaż i będzie okej” – odpowiedział, posyłając mi krótkie spojrzenie.
- Bardzo dobra reakcja sztabu medycznego! – Nagle tuz obok nas pojawił się Łukasz Kruczek, który puścił mi oko i poklepał po plecach trenera Austriaków. – Porządny fizjoterapeuta to podstawa.
Uniosłam w zdziwieniu brwi. Kto jak kto, ale Łukasz zna mnie nieco dłużej, niż ostatnie pół godziny, więc nie rozumiem, o co tu chodzi.
Pan od czerwonej czapki też nie ogarnął, ale po raz pierwszy odkąd się pojawił, spojrzał na mnie. Gregor opuścił ramię, którym wciąż mnie zatrzymywał, i przeniósł je na moje plecy, lekko popychając do przodu.
- Ale to nie jest nasz fizjoterapeuta.
- Może powinien – syknął blondyn i ominął swojego trenera.
Ten tylko otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale skoczek w towarzystwie lekarza już wyszedł. Po kilku sekundach w końcu drgnął i ruszył za nim.
- Morgenstern!

* * *

jeszcze jedna historia zostanie nieopowiedziana
jeszcze jeden zachód słońca nie obróci się w złoto


*

Prawie 5,5 strony Worda. Trochę się rozpędziłam.
Fajnych mamy tych naszych chłopaków, co nie? ;)