poniedziałek, 25 stycznia 2016

Epilog: Even the best fall down sometimes.


* * *

26 września 2014, Salzburg

- *Teraz zrobię skok w kierunku nowego życia, tym samym chcę zakończyć moją karierę.
Nie patrzy przed siebie. Zagryza wargę i zaciska palce na rękawie swetra. Gdy głos mu drży, swoim zwyczajem szybko się uśmiecha, aby ukryć zdenerwowanie. Po raz kolejny walczy sam ze sobą, znów zależy mu na zwycięstwie. Unosi wzrok i uśmiecha się nieco szerzej. Kocha wygrywać.
- Nie było łatwo dokonać wyboru, ale decyzja, którą podjąłem wydaje się najbardziej logiczna.
Wie, co robi, choć jednocześnie tego nie chce. Nie w taki sposób, nie po tych wszystkich latach. Zdążyłam poznać go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że gdyby tylko mógł, wyszedłby stąd, a pierwszym miejscem, do którego by się udał, byłaby skocznia. Ale oboje wiemy, że to nie ma sensu. Tak będzie łatwiej, lepiej. Nawet, jeśli nie czuje tego teraz, za jakiś czas pogodzi się z tym. Zrozumie, że to najlepsze, co może zrobić dla siebie. I dla Lilly.
- Zaufanie do skakania po upadku na Kulm nigdy nie powróciło. To było decydujące.
Przymykam oczy, choć znów widzę rozciągającą się pode mną mamucią skocznię. Jeśli istniałaby możliwość, aby wymazać z pamięci jeden dzień, wybrałabym dziesiątego stycznia. Nie ten, w którym upadłam, ani ten, w którym opuściłam Polskę. Dziesiąty stycznia. Aby już nigdy nie widzieć jak ginie za bulą. Aby już nigdy nie czuć uciskającego żołądka. Aby już nie pamiętać tamtej bezradności, gdy jedynym, co pozostawało, było czekanie.
Jeden upadek.
Czasem jeden upadek zmienia wszystko. Nagle zderzasz się z rzeczywistością, w której to, co kochasz najbardziej na świecie, staje się dla ciebie zbyt wielkim ciężarem do udźwignięcia. Coś, co wynosiło cię na wyżyny, zaczęło ciągnąć w dół. Kochasz, ale nienawidzisz w tym samym czasie. Dlaczego coś, co przez lata dawało szczęście i sprawiało, że czułeś się coś warty, nagle wcisnęło cię w ziemię? Odebrało siły i zostawiło z poczuciem, że już nie możesz iść dalej? Chcesz, ale nie możesz? W twojej głowie pojawiają się myśli, o które wcześniej nawet siebie nie podejrzewałeś. Zadajesz sobie pytania, na które tak bardzo nie chcesz odpowiadać, choć wiesz, że tylko ty możesz to zrobić. Aż w końcu dochodzisz do najbardziej bolesnych wniosków i musisz podjąć decyzję, bo nie możesz przez całe życie kręcić się w kółko udając, że wszystko jest w porządku. Nie jest. Dobrze o tym wiesz, więc pomimo bólu godzisz się na to, co i tak nieuniknione.
Jeden upadek.
Czasem jeden upadek zmienia wszystko. Wystarczy mocne zderzenie z lodem, by nagle zobaczyć, kim było się przez całe życie i jak bardzo było się samotnym wśród tłumu ludzi. By przypomnieć sobie, dlaczego tak bardzo kochasz to, co robisz i dlaczego to robisz. By zrozumieć, że w sporcie nie liczy się tylko sukces; że to prowadząca do niego droga jest najważniejsza. I jeśli chcesz być szczęśliwy, to tylko wtedy, gdy to, co kochasz robić, robisz głównie dla siebie.
Jeden upadek.
Czasem jeden upadek zmienia wszystko. Potrafi sprawić, że nagle zapominasz, jak bardzo bolało. Uświadamiasz sobie, że mimo zadanych ran, wolisz cierpieć psychicznie, byleby jemu nic nie było. I nie chcesz nienawidzić osoby, która wywołała ten ból, bo tak naprawdę ją kochasz, tylko jeszcze o tym nie wiesz. A gdy już zdajesz sobie z tego sprawę, chcesz z nią być.
Aż do samego końca.
- Nie potrafię już skakać na luzie. Siedzę na belce i czuję strach.
Gdybym tylko mogła, podeszłabym do niego i przytuliła. Ale pozostaje mi jedynie westchnąć i słabo odwzajemnić jego uśmiech. Jest silny. O wiele silniejszy, niż mu się wydaje. Właśnie to podziwiam w nim od samego początku. Od Titisee-Neustadt, gdy pierw wygrał po tamtym feralnym wieczorze na siłowni, a później upadł, po czym zdołał wrócić na Turniej Czterech Skoczni. Aż po Soczi, gdy pozbierał się po Kulm i pomógł drużynie wygrać srebrny medal. Przetrzymał to. Przetrzymał tak wiele w całym swoim życiu. Poradzi sobie i tym razem. Z początku będzie trudno, ale nie jest sam. Jestem obok. I będę, dopóki nie pozabijamy siebie nawzajem.
Choć nawet i to wydaje się być dobrą wizją.
- Boję się, a to nie pozwala mi na dalsze skakanie.
Gdy masz świadomość, że robisz coś po raz ostatni, jest trudniej. Skupiasz się na tym, aby było jak najlepiej; abyś jak najdokładniej zapamiętał towarzyszące temu co kochasz uczucie. Chcesz, aby trwało jak najdłużej, bo wiesz, że już nigdy więcej go nie zaznasz. Wkładasz wszystkie lata morderczej pracy w ten jeden występ i sprawiasz, że jest wyjątkowy, niezapomniany.
Gorzej jest wtedy, gdy nie wiesz, że za chwilę oddasz ostatni w życiu skok. Jesteś przekonany, że to tylko kolejna próba, więc wszystko wygląda tak samo. Powtarzasz swój rytuał, przygotowujesz się, układasz w głowie skok, czekasz na sygnał. A parę długich chwil później pękasz i uświadamiasz sobie, że już dłużej tak nie możesz.
To było zaledwie kilka dni temu. Późny wieczór, tonące w ciemnościach mieszkanie pełne wciąż nierozpakowanych kartonów i cichy szmer otwieranych drzwi. Wrócił z Innsbrucka kilka dni za wcześnie. A potem był tylko dźwięk tłuczonego szkła i ciche stęknięcie. Pod ścianą wśród szklanych odłamków leżała fotografia mistrza olimpijskiego. Ten sam chłopak, który z uśmiechem prezentował złoty medal, siedział skulony na podłodze i płakał. Przegrał.
- Jako pierwsza o mojej decyzji dowiedziała się moja córeczka. Lilly nigdy nie zobaczy swojego taty na skoczni.
Wzdycham i z lekko uniesionym kącikiem ust przesuwam się w stronę drzwi.
Poradzi sobie.
Na korytarzu nikogo nie ma. Jedna z jarzeniówek pomruguje, a jej brzęczenie roznosi się po korytarzu, przerywając ciszę. Jest cicho. Jest spokojnie. Nic nie wskazuje na to, że za ścianą ktoś właśnie rozpoczyna nowy etap życia.
Zaciskam palce na zimnej klamce i wchodzę do pokoju, w którym wciąż czuć męskie perfumy. Kręcę głową i zamykam za sobą drzwi, po czym chwytam rzuconą na kanapę kurtkę i wieszam ją na oparciu krzesła, a opróżnioną puszkę po energetyku wrzucam do kosza. Mieszkanie z nim będzie ogromnym wyzwaniem. A mimo to uśmiecham się pod nosem. Oboje wskoczymy w nowe życie. Razem.
Podchodzę do okna i opieram się o ścianę. Pada. Pierwszego dnia w Titisee-Neustadt też padało. Pogoda była równie beznadziejna, choć było znacznie zimniej, a ulice tonęły w topniejącym śniegu. W porównaniu do pierwszych dni jesieni, wtedy wszystko było zupełnie inne. A dzisiaj? Mija rok od wyjazdu z Polski. Ponad dziewięć miesięcy od momentu, w którym znalazłam się w Titisee, bo tak po prostu się pomyliłam. Jak bardzo nie chciałam się tam znaleźć? Jak bardzo bałam się spotkania z Kamilem, który był pierwszym zderzeniem z tym, co zostawiłam w Polsce? I jak bardzo cieszę się, że tam zostałam?
To była najlepsza pomyłka w moim życiu.
Gdybym miała sporządzić listę rzeczy, których żałuję, nie dodałabym do niej wyjazdu z Polski. Przez długi czas kręciłam się bez celu, nie wiedząc do końca, dlaczego jestem „tu”, a nie w domu, ale z tej perspektywy wydaje mi się, że to była najlepsza w swojej głupocie decyzja, jaką kiedykolwiek podjęłam. Uciekłam. Jak ostatni tchórz. I nie boję się do tego przyznać. Bo uciekając znalazłam to, czego podświadomie szukałam przez całe swoje życie.
Zrozumienie. Pojawiło się w siłowni w Titisee-Neustadt. Miało rozczochrane blond włosy i przerażająco smutne oczy. Pamiętam ich spojrzenie i pamiętam, jak bolesne ono było. Już wcześniej widziałam tak zagubionego człowieka. Tysiące razy. Każdego dnia w lustrze.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam. A może nawet próbowałam odpychać myśl, że ktoś może wiedzieć, jak bardzo boli, gdy nie radzisz sobie z własną słabością. Że ktoś rozumie, jak cholernie trudno jest pogodzić się z utratą czegoś, co kochasz. Nie sądziłam, że to możliwe. Ale pojawił się on – ze swoim zwycięstwem, ze swoim upadkiem, z każdą rozmową, głupim śmiechem i całym swoim popapraniem.
Rozumiał. Był. Cały czas jest. Wypełnia pustkę.
Uśmiecham się, zaciskając palce na bluzce w okolicach mostka i przypominając sobie ciężar zawieszonego na szyi medalu. Czas powoli płynie, a ja wciąż czuję przebiegające przez całe ciało dreszcze i widzę wśród tłumu Thomasa, Lilę, Ninę, rodziców… Widzę płonący ogień i zawieszoną na maszcie biało-czerwoną flagę. I nie potrafię zapomnieć poczucia ulgi, gdy z najważniejszym krążkiem na szyi stałam na najniższym stopniu olimpijskiego podium, a w głowie krążyła tylko jedna myśl: to już koniec.
Bo tamtego dnia zakończył się najważniejszy rozdział mojego życia. Nie wyobrażam sobie, aby mogło do tego dojść w lepszy sposób. Wiele razy pytano mnie „czy żałuję?” i zawsze odpowiadałam tak samo: nie. Osiągnęłam niemal wszystko i czuję się spełniona jako sportowiec. Żałowałabym tylko wtedy, gdybym postawiła na swoim i nie pojechała na Igrzyska. Ale na szczęście mam wokół siebie ludzi, którzy zawsze wiedzą, co jest dla mnie najlepsze. Pojechałam do Soczi, zdobyłam olimpijski brąz i w końcu poczułam, że to już ten moment. Zrobiłam wszystko, co mogłam. A ostatni raz… był tym najlepszym. Pokonałam samą siebie, nie poddałam się, nie uciekłam. Wróciłam i udowodniłam całemu światu, ale przede wszystkim samej sobie, że jestem silna, a upadają nawet najlepsi.
Przyznaję, nie byłam łatwą zawodniczką. Należałam do tej grupy sportowców, którzy zawsze mają coś do udowodnienia. Nienawidziłam porażek i nie potrafiłam pogodzić się z popełnianymi błędami, ale to właśnie dzięki nim odniosłam tak wiele. Wyciągałam wnioski z własnych pomyłek, aby iść do przodu. Chciałam być lepsza z każdym kolejnym konkursem; być zagrożeniem dla rywalek i kimś, kto zostanie zapamiętany na długie lata. Miałam wygórowane ambicje, stawiałam sobie wysokie cele, ale zawsze uparcie do nich dążyłam. Nie poddawałam się, walczyłam do samego końca. Tylko zapominałam o tym, co najważniejsze…
Kiedyś wydawało mi się, że nie zasłużyłam na szczęście. Jakbym dostała w życiu już wystarczająco dużo, a ta jedyna kwestia nie miała prawa niczego zmienić. Bo przecież wygrywałam, bywałam najlepsza, osiągałam to, o czym marzyłam. To było szczęście, prawda? Było nim każde zwycięstwo, każdy medal, każdy dobrze wykonany skok… Nie. To wszystko składało się na tylko chwilę szczęścia. Chwilę, z którą pozostawałam sama w pustym pokoju i którą próbowałam podtrzymać sztucznym uśmiechem.
Wydaje mi się, że nawet na nią nie miałam kiedyś czasu.
Treningi, ciężka praca nad samą sobą, nieustanne życie na walizkach, w krótkich przerwach studia… Nawet jeśli przez chwilę czułam szczęście, kilka sekund później ktoś mi je odbierał. Najczęściej byłam to ja sama, bo bałam się, że szczęście oznacza słabość. A ja zbyt długo byłam silna, by pozwolić sobie na utratę wypracowanej przez lata przewagi. Tylko, że w końcu sama pękłam. Nie da się żyć bez szczęścia. Nawet ta najmniejsza, czerpana z prostych rzeczy radość potrafi wnieść w nasze życie odrobinę światła i ciepła. I nie należy ich się bać. Któregoś dnia w Titisee-Neustadt Ben powiedział mi, że nie każdy ogień może sprawić, że się oparzę, bo równie dobrze, mogę się przy nim ogrzać. Miał rację. Nie warto bać się szczęścia, nawet jeśli na pozór wydaje nam się niebezpieczne. Czasem trzeba zaryzykować, dać sobie szansę. Kto wie? Może właśnie jeden krok do tyłu sprawi, że wykonasz kolejne dwa naprzód?
Chciałabym do końca życia pamiętać, jak bardzo kocham łyżwy i zatrzymać już na zawsze to uczucie radości, które towarzyszyło jeździe. Dzięki niej czułam się wyjątkowa; wiedziałam, że robię coś, w czym się spełniam i jestem kimś. Nigdy nie zapomnę jak wiele zawdzięczam temu sportowi, choć połowę uświadomiłam sobie w momencie, w którym było już po wszystkim.
Łyżwy przez całe życie dawały mi szczęście. Od zawsze były moją słabością, choć nawet o tym nie wiedziałam. Ale może właśnie o to zawsze chodziło? Że szczęście jest bardziej rzeczywiste, gdy miesza się z czernią smutku? Kochamy mocniej, gdy jesteśmy zranieni. Wierzymy głębiej, gdy tracimy nadzieję. Czujemy się silniejsi, gdy słabniemy.
Może szczęście polega na tym, by kilka razy upaść, aby potem się podnieść?
Drzwi pokoju otwierają się i cicho zamykają. Smutne oczy. Znów na mnie patrzą i proszą o pomoc. Nabieram w płuca powietrza i chowam w ramionach jego popękany świat, chcąc utrzymać go w jednym kawałku.
- Już, już po wszystkim – szepczę mu do ucha.
Drży, obejmując mnie ciaśniej i wtulając twarz w moją szyję. Próbował, z całych sił chciał wrócić. Nie udało się. Tym razem nie wygrał.
- Dlaczego to tak bardzo boli?
- Bo ci zależy. A gdy nam zależy, cierpimy najmocniej.
Uśmiecham się lekko, przypominając sobie słowa Kamila.
Wszystko kiedyś się kończy. Zima, sezon, ulubiona herbata… Chcielibyśmy zatrzymać te dobre rzeczy, aby trwały i trwały, bo dzięki nim jest nam lepiej. Uśmiechamy się, czujemy się lepsi… I chcemy, aby to trwało wiecznie. Ale tak się nie da. W pewnym momencie musimy zdać sobie sprawę, że pewne rzeczy przemijają. Niektóre z nich bezpowrotnie. Wtedy najprostszym rozwiązaniem na pogodzenie się z końcem, jest jego zaakceptowanie. Czasem tak jest lepiej, prawda? Może nie odczujemy tego od razu, ale kiedyś, za jakiś czas… Zdamy sobie sprawę, że było warto.
Chwilami wydaje nam się, że możemy wszystko. Że jesteśmy ponad swoimi słabościami, wszelkimi lękami i możemy zapanować nad strachem. Myślimy, że to nie takie trudne, że damy sobie radę tak, jak dawaliśmy przez długi czas. Ale on wygrywa. Wtedy czujemy się pokonani przez coś, czego nawet nie możemy dotknąć. I to nas boli, rzuca na kolana i każe cierpieć. Wydaje nam się, że jesteśmy sami, że nikt nie rozumie, jak to jest. Tylko my i nasz strach. Ale przecież strach to nic złego. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to właśnie on dodaje nam odwagi, aby się podnieść i próbować iść dalej.
I próbujemy, ale nie zawsze z takim skutkiem, jakiego byśmy chcieli. Nie udaje nam się, a wtedy musimy odpuścić. Ale nikt nie odbierze nam chęci ani woli walki o to, na czym nam zależy. Bo czasem to jedyne czego potrzebujemy, aby odnieść nasz własny mały sukces. Nie poddałeś się. Próbowałeś. Nawet o tym nie wiesz, ale samo to czyni cię zwycięzcą.
Dla wielu wygrałeś, choć nie dostałeś za to medalu.
- Nela? – Odsuwa się i spogląda na mnie. Ujmuje moją twarz w dłonie i delikatnie się uśmiecha, a w jego smutnych oczach dostrzegam spokój. Unoszę kąciki ust. – Jedźmy do domu.
Kiwam głową i chwytam jego ciepłą dłoń.
Los? Przeznaczenie? Wciąż w to nie wierzę. Przypadek zbyt często rządził moim życiem, bym miała twierdzić, że cokolwiek zostało już kiedyś zaplanowane. Każdy błąd i każda podjęta decyzja przynosiły swoje skutki, prowadząc do kolejnych punktów, w których trzeba było dokonać wyboru. To my decydowaliśmy, w którą stronę pójdziemy. To my nią szliśmy i my potykaliśmy się o przeszkody, których nie zauważaliśmy przez własną nieostrożność. Wybór zawsze należał do nas.
Może miałam znaleźć się w Titisee-Neustadt. Może on miał wtedy nie poradzić sobie na siłowni, a dwa dni później upaść. Może przed świętami musiały być śnieżyce, a ja miałam jak zwykle powiedzieć o kilka słów za dużo i znaleźć go za klubem w Bischofshofen. Może miałam wrócić do Polski, a potem pojechać do Soczi.
Może to wszystko miało się wydarzyć, ale wolę myśleć, że to błędy i nauka na nich doprowadziły nas do miejsca, w którym jesteśmy teraz.
Do miejsca, w którym wszystko się kończy i w którym wszystko się zaczyna.
Zabawne. Kto by pomyślał, że czasem wystarczy pomylić pociąg, aby odnaleźć swoje własne szczęście?


KONIEC

______________________

*Wypowiedzi Thomasa z konferencji są autentyczne.


P o s ł o w i e

Udało się.
25 stycznia 2014 roku opublikowałam tutaj prolog historii, która miała być jedynie odskocznią od matury. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że dokładnie dwa lata później, 25 stycznia 2016 roku będę miała tę słodko-gorzką przyjemność zaprezentować Wam jej epilog. W tym miejscu chciałabym ogromnie podziękować Insofferente za pomoc. Musicie wiedzieć, że gdy piszę to posłowie, do Pucharu Świata w Zakopanem pozostał niespełna tydzień. Gdy to czytacie jest już po wszystkim, a w momencie publikacji ja wciąż przebywam w Biało-Czerwonej Krainie Czarów (mam nadzieję, że wszyscy bawiliśmy się genialnie). Dlatego jeszcze raz dziękuję Adce za to, że pozwoliła mi się wykorzystać i w moim imieniu opublikowała ostatni akt Shattered. Sama chyba nie dałabym rady tego zrobić, nie tylko przez brak dostępu do laptopa, ale przez fakt, że zwykłe napisanie ‘koniec’ zajęło mi dobrych dziesięć minut.
A to musiał być 25 stycznia.
Nie wierzę, że minęły dwa lata. Dopiero się z Wami tutaj witałam, a już za kilka chwil będę musiała się pożegnać (a przynajmniej na tym blogu). Ale zanim to nastąpi… Dużo ode mnie.
Na początku chciałabym opowiedzieć Wam, jak narodziła się ta historia.
Shattered powstało przez przypadek. Zaczęło się – dokładnie tak, jak w przypadku Kornelii i Thomasa – od Titisee-Neustadt pod koniec 2013 roku i pierwszego od dwóch lat zwycięstwa Morgensterna. Nie macie pojęcia jak bardzo czekałam na to, aby w końcu znów stanął w pojedynkę na najwyższym stopniu podium Pucharu Świata; by w końcu wrócił tam, gdzie jego miejsce. A następnego dnia upadł po raz pierwszy i wtedy w mojej głowie pojawiły się strzępki historii o bohaterze, który w jednej chwili jest na szczycie, a w drugiej z niego spada, by podnieść się i znów się wspinać. Ona? Miała niewyraźne kształty, ale od początku wiedziałam, że będzie lustrem. Popękanym, źle posklejanym, brudnym lustrem. Potem przyszło Boże Narodzenie, złapałam świąteczną inspirację i – tak, jak napisałam pod ostatnim rozdziałem – powstały pierwsze fragmenty tego opowiadania. Nie przywiązywałam do nich zbytniej uwagi, chciałam tylko pozbyć się z głowy pomysłu, który zaczął się niebezpiecznie rozrastać. Nadszedł Turniej Czterech Skoczni, a potem… Wszyscy wiemy, co było potem. Myślę, że upadek na Kulm był decydującym momentem, po którym pomyślałam „tak, chcę to napisać”. Zdaję sobie sprawę, jak okropnie to brzmi – facet upadł, prawie się zabił, a ona to wykorzystała i napisała bajkę. Wierzcie mi, dałabym wiele, aby początki tego opowiadania nie były zbudowane na czyjejś tragedii. Ale życie pisze swoje historie, a na ich podstawie powstają kolejne i kolejne. Na przykład Shattered. Ale Shattered to nie tylko Thomas. To przede wszystkim jego odbicie, które z każdym dniem stawało się coraz wyraźniejsze. Miało rude włosy, było nieufne i broniło się przede mną, abym nie zobaczyła więcej, niż powinnam. Nie miało imienia, więc zostało Kornelią, choć jakoś szczególnie nie przepadam za tym imieniem i… tak właściwie nie wiem, dlaczego właśnie Kornelia. Chyba chciałam, aby jej imię tworzyło jakiś charakterystyczny skrót, który by ją wyróżniał, a w głowie pojawiła mi się ta przeklęta ‘Nela’ (wciąż lepiej niż ‘Ana’ od Anastazji. Wyobrażacie sobie? Dejvi wołałby na nią ‘Nasturcja!’). Tak więc została Kornelią Kubiak i w jakiś sposób stopniowo pozwalała mi się oswajać. Wiedziałam, że nie będzie łatwą postacią, że niejednokrotnie będę przez nią rwać włosy z głowy i wyklinać ją na wszystkie możliwe sposoby. Ale podjęłam to ryzyko i zostałam przy niej. A wraz z Kornelią przyszły też łyżwy i to one podczas Igrzysk Olimpijskich w Soczi okazały się być tym elementem, który scalił wszystkie pomysły w jedną historię. Tak narodziło się Shattered. Cała reszta przyszła z czasem. Historia powstawała przez niemal dwa lata jej pisania i mogę Wam powiedzieć, że nie sądziłam, że dotrwam do sakramentalnego ‘koniec’ pod epilogiem. A jednak.
Kornelia i Thomas, Thomas i Kornelia. Popaprańcy, MorgoNelka, NelkoStern… Każde kolejne określenie, które wymyśliłyście sprawiało, że kochałam ich tylko mocniej i mocniej. Dlaczego stworzyłam ich właśnie takich, a nie innych? Thomas był inspiracją samą w sobie. Jego postać potrzebowała jedynie szczegółowej analizy tego prawdziwego Thomasa – sportowca, który nie poddaje się i walczy do samego końca, ale przede wszystkim człowieka, któremu posypało się życie. To, czego dokonał w swoim ostatnim sezonie, powracając na Turniej Czterech Skoczni, a potem na Igrzyska Olimpijskie sprawiło, że wykorzystując jego przykład chciałam opisać pełną wzniesień i dolin drogę sportowca, prowadzącą przez ból, cierpienie oraz upór prosto do zwycięstwa. Ale chciałam opisać ją na dwóch przykładach. Dlatego jego odbicie w postaci Nelki szło swoją drogą, a właściwie jechało po niej na łyżwach… Często w komentarzach pytałyście mnie, czy sama jeżdżę? Nie. Szczerze mówiąc, gdy rozpoczynałam Shattered byłam przerażona samą wizją wejścia na lód i jeżdżenia na łyżwach. A mimo to wybrałam właśnie łyżwiarstwo jako tę dyscyplinę, która w mojej głowie kształtowała postać Neli. Dlaczego właśnie łyżwy? Chyba podświadomie chciałam zawalczyć z czymś, czego sama się bałam. Bałam się lodu przez wydarzenie z dzieciństwa, więc tworząc bohaterkę, która walczyła ze swoim strachem (choć w nieco innej odmianie) postawiłam ją właśnie na lodzie. Poza tym chciałam skontrować dwa, najpiękniejsze w mojej opinii sporty zimowe: wyzwalające poczucie wolności i możliwość latania skoki narciarskie oraz łączące sztukę ze sportem łyżwiarstwo figurowe. Duży wpływ na wybór dyscypliny Kornelii, jak i losy całego opowiadania miały też Igrzyska Olimpijskie w Soczi, które rozpoczęły się parę tygodni po publikacji prologu. Wtedy zdecydowałam, że nie tylko dobrnę w swojej historii do momentu, w którym Kamil sięgnął po dwa złote medale, a Thomas pojechał na Igrzyska i pomógł drużynie zdobyć srebro, ale też napiszę o łyżwiarstwie figurowym. Wszystko, co na jego temat powstało w tym opowiadaniu było wytworem mojej wyobraźni, a także wielogodzinną analizą oglądanych przeze mnie programów profesjonalnych łyżwiarzy.
Pisząc Shattered, nie chciałam, aby było ono opowiadaniem o miłości. Tak naprawdę przez całość miała ona dla mnie drugoplanowy charakter. Racja, połączyła głównych bohaterów, ale dla mnie w ich relacji najbardziej liczyło się wzajemne zrozumienie i zaufanie. Chciałam, aby postacie dostrzegły, że „hej, nie jestem jedyny/a”, że jest ktoś, kto cierpiał tak samo i wie jak to jest, gdy spadasz ze szczytu, uderzając boleśnie o twardy grunt. I właśnie ten upadek, a następnie próby pozbierania się stały się dla mnie priorytetem. Chodziło o pokazanie, że sportowcy też są tylko ludźmi – słabymi, poranionymi, cierpiącymi tak, jak wszyscy; że to, co widzimy na skoczni, lodowisku, na boisku czy stadionie to czasem gra pozorów, a sport to nie tylko zwycięstwa i uśmiech, ale też ogromne poświęcenie, walka z samym sobą i wielokrotne momenty zwątpienia. Za twarzą sportowca stoi zwykły człowiek, który też ma swoje problemy, nie radzi sobie z nimi i wśród tłumu ludzi, czuje się samotny. A miłość? Wierzę, że może zdziałać wielkie rzeczy, choć sama jeszcze jej nie zaznałam. Do Popaprańców przyszła wraz ze wspomnianym zrozumieniem i zaufaniem, ale jeśli chodzi o to opowiadanie znacznie ważniejszą od miłości wartością jest tutaj przyjaźń. Kamil, Dawid, Lilka, austriacka trójca w postaci Didla, Michiego i Stefana, Gregory, Kofler, Benjamin, a także Nina, czy nawet Herbert - według mnie to oni są bohaterami tego opowiadania, którzy wnieśli do niego najwięcej. Wnieśli swoją przyjaźń, która naprowadzała Kornelię i Thomasa na właściwe tory i czuwali przez cały czas.
Tak więc Shattered było historią o walce z samym sobą, o upadkach i podnoszeniu się po nich, o pokonywaniu własnych granic. O sporcie i jego pięknej oraz brutalnej stronie. O rodzinie, o miłości, o samotności, o tym, że nigdy nie jest za późno i o tym, że każdy czegoś się boi, a nawet najsilniejszy człowiek może być słaby i to jest jak najbardziej w porządku. To historia o tym, że nawet najlepsi czasem upadają.
Zabawne. Tak naprawdę połowę swojego opowiadania zrozumiałam dopiero po przeczytaniu biografii Thomasa.
Co dało mi Shattered? Dużo, dużo radości związanej z pisaniem. Nigdy nie sądziłam, że do tego wrócę, a mimo to otworzyłam znów Worda i zaczęłam pisać. Zdanie po zdaniu, rozdział po rozdziale, aż w końcu powstało całe opowiadanie, które nie raz doprowadzało mnie do płaczu i bezradności. Miałam potwornie dużo momentów kryzysowych, w których chciałam tak po prostu to zostawić, dać sobie spokój, oszczędzić niepotrzebnego smutku wywołanego tym, co stało się w życiu moich postaci. Ale nie potrafiłam, bo mimo wszystko pokochałam tę historię i tych bohaterów niewyobrażalnie mocno. Nie sądzę, abym kiedykolwiek poczuła się tak związana z jakimkolwiek swoim opowiadaniem, jak z Shattered. To tutaj włożyłam całą siebie i już ją zostawiłam. Shattered jest jedną z tych historii w życiu autora, która staje się dla niego najbardziej szczególna i po prostu wie się, że nie uda się jej powtórzyć. Shattered to godziny, czasem całe dnie i noce spędzone na pisaniu. Nie żałuję ani jednej minuty poświęconej tej historii. Dała mi wszystko – uśmiech, łzy, całą burzę emocji, naukę pisania i marzenia.
Ale przede wszystkim Shattered dało mi Was.
To opowiadanie powstało tylko dzięki Wam. Będę powtarzać to do końca świata: mam najlepsze czytelniczki pod słońcem. Nie macie pojęcia ile razy przecierałam oczy ze zdziwienia, widząc ilość komentarzy, lub po to, by pozbyć się łez wywołanych ich treścią. To dzięki Wam dotarłam do końca Shattered, to Wy dawałyście mi motywację i pchałyście do mety, gdy nie potrafiłam ruszyć z miejsca. Nie wiem, czy bez Was kiedykolwiek dotarłabym do tego momentu. Jesteście najwspanialsze na świecie. Dziękuję Wam za wszystko. Dziękuję, że byłyście, że mnie wspierałyście, pomagałyście, radziłyście, a gdy trzeba było dawałyście porządnego kopa. Wasza obecność jest nieoceniona. I właśnie za Was jestem najbardziej wdzięczna Shattered. Gdyby nie ono, nie poznałabym tylu cudownych osób, nie tylko w tym internetowym światku opowiadań, ale też w tym prawdziwym.
Z początku planowałam nie wyróżniać poszczególnych osób, ale czułabym się źle, gdybym nie podziękowała tutaj kilku duszom, którym zawdzięczam naprawdę wiele.
Mouse. Nie mam słów, aby opisać, jak bardzo pomogłaś mi w najtrudniejszym dla mnie i tego opowiadania momencie. Myślę, że wiesz, o czym mówię. Dziękuję, że wtedy, gdy byłam bliska poddania się i porzucenia tej historii, Ty na swój sposób potrafiłaś mnie poskładać i pchnąć do dalszego pisania. Dziękuję, że mogłam skierować się do Ciebie z każdą wątpliwością. I dziękuję, że byłaś ze mną przez te dwa lata od samego początku. Bez dwóch zdań jesteś jedną z najwspanialszych osób, jakie mogłam poznać dzięki pisaniu. Jedyne, co mogę zrobić, aby odwdzięczyć się za całe wsparcie to zadedykowanie Ci postaci Didla. Każda scena z nim w roli głównej była pisana z myślą o Tobie. Dziękuję za wszystko. Jesteś wspaniała.
Pau. Byłaś i jesteś mi inspiracją, a także największą motywacją. Dla mnie jesteś najlepszym przykładem na to, że nie liczą się statystyki, ale miłość i zapał do pisania. Bo jeśli kochasz coś robić, to będziesz to robić mimo wszystkich przeciwności. Twoje opowiadanie stało się dla mnie prawdziwym wzorem historii idealnych, a także wielokrotnie inspirowało i popychało do polepszania własnego warsztatu. Dziękuję, że pojawiłaś się tutaj i w moim życiu. Dziękuję, że mogłam i dalej mogę porozmawiać z kimś o pisaniu w cztery oczy. Merci, mademoiselle.
Aia. Aiu najdroższa, dziękuję za to, że zawsze mogłam czuć Twoje wsparcie. Dziękuję, że za każdym razem gdy czytałam Twoje wnikliwe komentarze płakałam i śmiałam się jak głupia, bo zawsze trafiałaś w samo sedno. Wiedz, że ten Gregory, którego tutaj stworzyłam, jest w całości dedykowany właśnie Tobie. I łyżwy. Te łyżwy to już zawsze będą mi się tylko z Tobą kojarzyć.
Insofferente & Zuz. Dziewczyny, pozwólcie, że zwrócę się do Was razem. Mam nadzieję, że nie będziecie mieć mi tego za złe. Po prostu jesteście takimi moimi dwoma motywującymi aniołkami, które razem siedzą mi na ramieniu i cały czas podszeptują, że dam radę, że potrafię, że się uda. Jesteście wspaniałe i nawet nie macie pojęcia jak bardzo się cieszę, że miałam okazję wyściskać Was za wszystko, co dla mnie zrobiłyście. Dziękuję, że we mnie wierzycie i zawsze wiecie pod jakim kątem trzeba mnie w tyłek kopnąć, żebym się zamknęła.
Cora. Cóż mogę powiedzieć? Tak naprawdę to dzięki Tobie zaczęłam zupełnie inaczej patrzeć na pisanie. Przestałam traktować je tylko jako zajęcie w wolnym czasie, ale też uwierzyłam, że to coś, co w jakimś stopniu potrafię robić i coś, czym chciałabym się kiedyś zająć na poważnie. Jako pierwsza wytknęłaś mi błędy, pokazałaś, co należy poprawić i uświadomiłaś, że wreszcie odnalazłam coś, o czym mogę powiedzieć, że jestem w tym choć trochę dobra. Dziękuję za wszystkie udzielone wskazówki, porady i pomoc, gdy potrzebowałam jej najmocniej.
Agnes, Aria, Aśka, Cam, Carwinek, Femme, Lestat, Lexie, Marysia, Mylena, Selene, Stella, Su, Suomi, Zoe i każda pojedyncza osoba, która kiedykolwiek czytała Shattered - DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM, które ze mną były, nieważne, czy od początku, czy od środka, czy dołączyły do mnie na samym końcu i czy komentowały, czy nie. Dziękuję Wam, że wspierałyście, że podrzucałyście dobre słowo, że towarzyszyłyście mi w tej przygodzie, jaką było pisanie Shattered. To, że mi się udało to głównie Wasza zasługa. Dziękuję, że wytrzymałyście z nami. Wiedzcie, że to naprawdę wiele dla mnie znaczy i gdybym tylko mogła, uściskałabym Was wszystkie.
A więc… Nadeszła pora, aby w końcu zakończyć te niesamowite dwa lata wzlotów i upadków. Dwa lata, podczas których wydarzyło się i zmieniło tak wiele. Skończyłam liceum, zdałam maturę, dostałam się na studia licencjackie, których właśnie kończę trzeci semestr, przeprowadziłam się do innego miasta, zdałam egzamin na prawo jazdy, pojechałam na pierwszą Letnią Grand Prix i pierwszy Puchar Świata do Zakopanego, spotkałam mojego bohatera (trzy razy!), prawie zginęłam pod kołami samochodu jego ojca, aż wreszcie pokonałam swój strach i zaczęłam jeździć na łyżwach. Ale przede wszystkim poznałam najcudowniejszych ludzi na świecie. Jestem ogromną szczęściarą. Bo coś, co miało być tylko oderwaniem myśli od matury przerodziło się w fantastyczną przygodę, za której każdą chwilę jestem niesamowicie wdzięczna.
Shattered to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się przytrafiła.
A na samym końcu mam dla Was dwie niespodzianki. Bo ja nie żegnam się z moimi postaciami. A na pewno nie ze wszystkimi. Niczego nie obiecuję, ale… Może, podkreślam MOŻE mi się uda napisać coś o tych, których historia rozpoczęła się wraz z końcem tego opowiadania?


A poza tym znajdziecie mnie również tutaj:

Polski Cyrk – o reprezentacji Polski w siatkówce, pamiętnej Lidze Światowej 2012 i o Poli
Hopeless – coś smutnego, mrocznego, na północy Finlandii i o Anssim Koivurancie
Splątane Sznurówki – kiedyś będzie tu coś norweskiego i zupełnie w tym klimacie
Samotne Dłonie – jednoparty, może w końcu nauczę się je pisać?


Drugą niespodziankę odnajdziecie na samej górze w zakładce ‘soundtrack’. Chciałam podzielić się z Wami muzyką, która towarzyszyła mi podczas pisania. 100 piosenek, które najmocniej przyczyniły się do powstania tej historii. Może znajdziecie coś dla siebie i któraś z nich też Was do czegoś zainspiruje? Byłoby pięknie.
Kończę. To posłowie i tak jest dłuższe od samego epilogu, ale no… Znacie mnie.
Jeśli tylko mogę mieć ostatnią prośbę (czy ja umieram? Czy tylko kończę opowiadanie?), to chciałabym zobaczyć dla ilu osób tak naprawdę pisałam to opowiadanie. Dajcie znać, jak Wam się podobało. Byłoby mi niezmiernie miło Was wszystkie poznać. Może macie jakieś pytania? Postanowiłam, że odpowiem na wszystkie komentarze, więc… Więc no.
Jeszcze raz dziękuję. Zamykam tę historię z poczuciem, że w końcu coś mi się udało. Jestem szczęśliwa, dumna i… cieszę się, że już po wszystkim. To były dobre dwa lata.
Dziękuję Wam za nie.
Do zobaczenia, do napisania, do przeczytania.


Emma