niedziela, 25 stycznia 2015

23. We might fall.


*

łatwo jest się zakochać
ale tak trudno jest złamać czyjeś serce
pewnego dnia pragnienie zamieniło się w pył
jedyne co nam pozostało
to wstrzymać oddech

* * *

Zaczyna widnieć. Mroźne styczniowe powietrze wkrada się do pokoju poprzez uchylone okno, porusza zasłonami i potęguje panującą pustkę. Jest cicho; tak cicho, że można dosłyszeć każdy, nawet najmniejszy szmer. Czasem jakiś samochód przejechał nieopodal. Ktoś głośno roześmiał się na ulicy. Gdzieś zawył pies. A potem znów zapadała cisza; głucha, niezmącona, pusta. Przerywana jedynie przez drżący oddech, tłumiony na zagryzanej do bólu wardze.
W porządku. Jest w porządku… Przecież nic takiego się nie stało. Tylko trochę poobijałam swoje kontuzjowane serce i nadwyrężyłam kruche zaufanie. Ale to nic, trochę poboli i przestanie, prawda? Trzeba tylko zacisnąć zęby, przejść przez pierwsze stadium bólu i poczekać. A potem wszystko się zagoi. Chyba. Powinno, tak, jak każda inna rana.
Chociaż… Kogo ja próbuję oszukać?
Niebo jaśnieje; powoli zmienia kolor z głębokiej czerni na granat, który blednie, aż w końcu przybiera barwę chłodnego, czystego błękitu. Ile minęło czasu? Trzy godziny? Cztery? Jak długo leżałam w zmiętej, chłodnej pościeli zupełnie sama? Bez niego, chociaż powinien tutaj do cholery być? Jak długo zastanawiałam się, co zrobiłam źle, dopóki uznałam, że to bez sensu? I kiedy tak po prostu się poddałam?
Pustka. Nie czuję niczego, oprócz uderzającej pustki. Jest cicho. Jest zimno. Jest pusto. A ja już nie mogę i chyba nawet nie chcę nic z tym zrobić. Jestem bezsilna i nie wiem już, kogo za to obwiniać. Jego? Siebie? Nas oboje? Kto powinien wziąć odpowiedzialność za powoli wypełniające mnie uczucie męczącej obojętności? Próbuję odpowiedzieć sobie na każde, rodzące się w mojej głowie pytanie, ale zamiast rozwiązań, pojawiają się kolejne wątpliwości. Rozum krzyczy coraz głośniej, całe ciało boliod spiętych, walczących z zimnem mięśni, paznokcie mocniej wbijają się w białą pościel, a poduszka wilgotnieje z każdą minutą.
Boli. Boli jak diabli, z każdą chwilą coraz bardziej i bardziej. A najgorsze w tym bólu jest to, że nie żałuję. Bo jak mam żałować czegoś, co było szczere i prawdziwe?
Tylko znowu coś się popieprzyło. A ja… Chyba naprawdę zaczynam odpuszczać.


* * *

pokój nadejdzie, gdy jedno z nas odłoży broń
bądź silny za nas oboje
proszę, nie uciekaj
stajemy oko w oko z naszymi lękami
nieuzbrojeni na polu bitwy
             
* * *

Jeszcze parę tygodni temu myślałam, że jestem mistrzynią w robieniu dobrej miny do złej gry; że fantastycznie potrafię odegrać swoją rolę i zachowywać się tak, jakby wszystko było w porządku, gdy tak naprawdę lód pęka mi pod nogami. Teraz nawet nie próbuję udawać, bo po prostu nie mam na to siły.
Stanęłam przed oszklonymi drzwiami hotelowej restauracji. Zdecydowanie za dużo ludzi wpadło na ten sam genialny pomysł śniadania w samo południe. Zacisnęłam szczęki i z wieloma wątpliwościami przekroczyłam próg lokalu, tym samym ściągając na siebie kilka przypadkowych spojrzeń. Nie potrafiłam wyzbyć się wrażenia, że oni wszyscy wiedzą; że patrzą na mnie z rosnącą odrazą i politowaniem dla mojej głupoty. Nie oszukujmy się, gdyby ktokolwiek się dowiedział… To ja byłabym tą złą. Dała? To wziął. Nikt nie słuchałby reszty historii.
Ale wszystkie spojrzenia uciekły równie prędko, jak się pojawiły. Rozmowy dalej trwały, sztućce uderzały o talerze, ruch między stolikami nie ustawał. Nikt o niczym nie wiedział.
Wcisnęłam dłonie w kieszenie bluzy, podkurczyłam ramiona, aby więcej nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi i ruszyłam w stronę wolnego stolika pod oknem.
- Nela! Nela! Tuuutaaaj!
Szlag. Gdzieś ponad kolejką do bufetu wyrosła ręka Stefana i głowa Michiego. Westchnęłam i ruszyłam w ich stronę, nie siląc się na żaden uśmiech.
A miejsce zajęli mi Słoweńcy.
- I to jest klasyczny przykład kaca mordercy, mój przyjacielu. – Hayböck posłał znaczące spojrzenie Krafterowi, gdy przystanęłam obok nich. Stef tylko stłumił parsknięcie śmiechem, zapewne dostrzegając mój wzrok, wycelowany w blondyna. – Hej, każdy jest tutaj mocno wczorajszy.
- Ja bym powiedział, że Didl to troszkę taki z zeszłej dekady jest.
Po słowach Stefana, stojąca w kolejce przed Michim zakapturzona postać odwróciła się i obrzuciła nas nienawistnym spojrzeniem zza skośnych oczu, a trzymana przez nią czerwona tacka nieomal wylądowała na głowie Krafta.
- Czy wy się kiedyś łaskawie odpierdolicie?
- Szczerze? – spytał Michi, po czym spojrzał na Stefana, a Stefan na niego. Kiwnęli na siebie porozumiewawczo i popatrzyli na Didla, zgodnie odpowiadając: - Nie.
Bezwiednie parsknęłam i zsunęłam z didlowej głowy kaptur. Jego błagalne spojrzenie było rozczulające.
- Może ty wiesz, jak ja wróciłem do hotelu? – spytał po chwili, bezradnie opuszczając ramiona. – Bo pamiętam tylko, że rozmawiałem z jakąś ładną blondynką, a potem obudziłem się w pokoju Morgiego.
Zapadła kilkusekundowa cisza.
- To zabrzmiało naprawdę, ale to naprawdę źle – mruknął Hayböck, spoglądając podejrzliwie na Thomasa. – No chyba, że masz stuprocentową pewność, że ładna blondynka i Morgi to nie ta sama osoba.
Didl zaczął fukać pod nosem i przebierać nogami, a Michi oparł się o zgiętego w pół ze śmiechu Stefana. Chciałam do nich dołączyć, naprawdę, ale nie potrafiłam, więc zaczęłam rozglądać się za innym wolnym stolikiem. Dla pozoru uniosłam kącik ust, który szybko opadł.
- Niech mi tylko światłowstręt minie…
- Przepraszam bardzo, co ci minie? Świniowstręt?
- Cholera, Hayböck, bo jak cię depnę zaraz, to ci kluski nosem wyjdą!
- Hola, hola, wstrzymaj świnie kowboju, grozisz mi?!
Nie słuchałam dalej. Zacisnęłam pięści, próbując odwrócić wzrok od siedzącej w rogu sali, tuż przy oknie postaci. Mogłabym powiedzieć, że jeszcze przed chwilą był obok i patrzył mi w oczy, że wciąż czułam jego dotyk i ciepło na swoim ciele; że minęły sekundy, nim trzymał mnie w swoich ramionach, a ja byłam skłonna uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. A teraz siedzi sam, zgarbiony, z nieobecnym spojrzeniem. Wydaje się tak odległy, choć dosłownie kilka chwil temu był najbliżej ze wszystkich.
I znów jedno pytanie: dlaczego?
- Widzieliście? Dzisiaj szef kuchni poleca na obiad wieprzowinę!
Muszę się dowiedzieć.
- Nela?
Zostawiłam Stefana i chłopaków za sobą. Nogi pode mną się uginały, ale dzielnie szłam przed siebie. Serce nieomal wyłamało mi wszystkie żebra, w gardle potwornie zaschło, ale musiałam to zrobić.
Ostatni raz. Przyrzekam, że to już ostatni raz, gdy próbuję zawalczyć.
- Chciałabym wierzyć, że po prostu łóżko było za małe, a ja znów śpiewałam przez sen… Ale to nie to, prawda?
Jego zaskoczone spojrzenie na kilka sekund zatrzymało się na mojej twarzy, by zaraz utknąć w filiżance po kawie. Wykrzywiłam usta w gorzkim uśmiechu, bo dokładnie tego mogłam się spodziewać: jego milczenia i odwróconego wzroku.
- To jest to twoje ‘lepiej’, tak? Naprawdę uważasz, że taka sytuacja jest ‘lepsza’? – spytałam z trudem opanowując drżenie głosu. – Nie jest, Thomas. I doskonale o tym wiesz.
Odwrócił głowę w stronę okna. Zacisnęłam mocniej złożone na udach pięści, usilnie wpatrując się w niego z nadzieją, że w końcu uniesie wzrok; spojrzy na mnie tak, jak patrzył w nocy, a o całej reszcie zapomnimy. Ale nie. On cały czas beznadziejnie gapił się przez tę cholerną szybę. Miałam ochotę wstać, szarpnąć go za ramiona i krzyknąć, aby w końcu spojrzał mi w oczy i odezwał się chociaż słowem, ale wiedziałam, po prostu wiedziałam, że i to nic by nie dało.
- Powiedz coś.
- Prosiłem cię… - Na wpół wyszeptał, gniotąc w palcach papierową serwetkę. – Prosiłem cię, odpuść.
Wzniosłam załzawione spojrzenie do sufitu i pokręciłam głową z maskującym zażenowanie uśmiechem. Nasze rozmowy coraz szybciej osiągają wysoki poziom niedorzeczności.
- Odpuść… - mruknęłam z kpiną. – W nocy mówiłeś co innego. Przypomnieć ci?
Przymknął powieki i westchnął, by po chwili wbić pusty wzrok w swoje dłonie. Wciąż czułam jego palce wędrujące po ramionach, brzuchu, wplątane we włosy, splecione z moimi w silnym uścisku. Teraz boję się po nie sięgnąć.
- Mówiłeś, że jestem ważna, że mnie potrzebujesz, że… Do cholery, myślałam, że to wszystko coś znaczyło!
- Bo znaczyło! – Uniósł się, wreszcie podnosząc na mnie lekko rozłoszczone, lecz cały czas przepełnione bólem spojrzenie. Zacisnęłam szczęki.
- Gdyby to coś dla ciebie znaczyło, zostałbyś. A tak… - Wzruszyłam ramionami, pozostawiając resztę w domyśle. – Dobrze wiesz.
- Nie byłem pijany. Wiedziałem, co robię i czego chcę.
- Ale?
- Ale to nie zmienia faktu, że nigdy nie powinno do tego dojść…
Prychnęłam. Jasne, znów ta sama gadka o trzymaniu na dystans, znów jakieś chore tajemnice…
- Nie rozumiem. Prosisz mnie, abym odpuściła, kiedy wcale tego nie chcesz. Odsuwasz mnie od siebie, ale wciąż jesteś blisko. A na końcu świadomie spędzamy ze sobą noc, abyś mógł powiedzieć, że nigdy nie powinniśmy tego robić? Thomas, czego ty właściwie ode mnie chcesz?
Przetarł twarz dłonią.
- Mówiłem ci, że to cholernie trudne.
- Mówiłeś wiele rzeczy. Tylko ja już nie wiem, co jest prawdą, a co nie.
Przemilczał, bo przecież tak było najprościej. Tylko ja już miałam dość tej pieprzonej ciszy, przez którą rozumiałam mniej, niż powinnam.
- Zabrnęliśmy za daleko – odezwał się w końcu, powoli unosząc na mnie spojrzenie. – Nawet, jeśli tego nie żałuję, to tak będzie…
- Lepiej? – prychnęłam.
- Rozsądniej.
- Błagam… Ty chyba sam sobie nie wierzysz. – Pokręciłam głową, dostrzegając niepewność w jego lekko podkrążonych oczach. Opuścił głowę. – Chcesz grać rozsądnie? W porządku. Z przyjemnością zaniosę Alexowi kawę i wypowiedzenie.
Gwałtownie uniósł na mnie zdezorientowane spojrzenie. Czyżbym w końcu trafiła w punkt?
- Obiecałam ci, że w odpowiednim momencie odejdę. Tylko wtedy myślałam, że zrobię to dla nas, a nie tylko dla siebie.
- Co ty…
- Odejdę, Morgen. Odejdę z kadry, jeśli tak ma to wszystko wyglądać – oznajmiłam zaskakująco opanowanym głosem, choć w środku cała pękałam z żalu i bólu. Bo to nie tak miało być, bo poczułam się częścią drużyny, bo pokochałam chłopaków. Nawet Herberta zdążyłam zaakceptować, a teraz mam z tego wszystkiego zrezygnować. A zwłaszcza z Niego. – Sam powiedziałeś, że to nigdy nie powinno się wydarzyć – dodałam, a z całego mojego opanowania pozostały powoli wilgotniejące oczy. Zacisnął mocno szczęki, ciskając we mnie przepełniające się gniewem spojrzenie.
Co zrobi? Co powie? Poprosi, abym została? Czy pozwoli mi odejść?
- Tak. To nigdy nie powinno się wydarzyć – powtórzył suchym, wypranym z emocji głosem. – Odejdź.
Odwróciłam głowę i prędkim ruchem otarłam czubkiem palca, wypływającą z lewego oka łzę. Zaśmiałam się z zażenowaniem.
- Tego właśnie chcesz?
Niepewnie kiwnął głową.
- Zabawne, bo jakoś ci nie wierzę.
Tylko w tej jednej kwestii miałam pewność i tylko ona jeszcze jakoś podtrzymywała moją zgubną nadzieję. Nawet, jeśli próbował pozbawić mnie jej cichym warknięciem.
- Tak, jak ja nie wierzę, że odejdziesz. Nie masz gdzie – dodał i odsuwając z łoskotem krzesło, wstał. – Widzimy się w Bad Mitterndorf.
I znów zostawił mnie samą. Całkowicie skołowaną, na granicy wybuchnięcia płaczem i śmiechem jednocześnie i z jeszcze większą ilością pytań, niż odpowiedzi. Powinnam być już przyzwyczajona. Jeszcze przez długą chwilą wpatrywałam się w puste miejsce przede mną, by w końcu wymazać sprzed oczu jego obraz i przenieść wzrok za okno. Nie będzie padać. Zapowiada się kolejny pogodny dzień.
Wstałam i wymijając Wolfganga, który szykował się, aby coś powiedzieć, szybkim krokiem opuściłam restaurację.
Spakować się, znaleźć dworzec, odpocząć przez dwa dni. Gdziekolwiek, nieważne.
Dostrzegając nad windą malejącą ilość pięter i zbliżający się dźwig, skierowałam się w tamtą stronę. Byłam w połowie drogi, gdy rozległ się charakterystyczny dźwięk, a drzwi się rozsunęły. Zatrzymałam się w pół kroku, napotykając na z początku lekko zakłopotane spojrzenie pary chłodnych tęczówek.
- Dejvi.
Przez chwilę miałam wrażenie, że chce coś powiedzieć. Ale on tylko zacisnął wargi, pokręcił głową i naciągnął na ramię torbę. Bez słowa przeszedł obok. Nie zatrzymał się, nic nie powiedział, nawet nie spojrzał… Hotelowe drzwi rozsunęły się przed nim z cichym szmerem, a Dawid zniknął za zakrętem.
- Zawsze wiedziałem, że masz dość pokrętne metody motywacji, ale tym razem przegięłaś.
Przeniosłam spojrzenie na Kamila. Nie był zły. Może tylko trochę zdenerwowany, ale za to bardzo rozczarowany. I właśnie w ten sposób na mnie patrzył, gdy kręcił głową z niedowierzaniem. Kiwnęłam na znak, że wiem, że nie musi nic mówić, chociaż i tak by tego nie zrobił. Kamil nigdy nie strofuje i nigdy nie wytyka błędów. Za to zawsze jednym spojrzeniem potrafi sprawić, że sama się do nich przyznaję.
- Kurde, Nelka – westchnął. – Musisz odpocząć, wyluzować i trochę się ogarnąć. A nawet nie trochę, a bardzo.
- Kamil, proszę.
- Wydawało mi się, że już jest dobrze. – Przyjrzał mi się uważniej i bezradnie opuścił ramiona. – A ty jak zwykle „radzisz sobie sama” – mruknął ze zrezygnowaniem i nie doczekując się ode mnie jakiejkolwiek odpowiedzi, sięgnął po swoje torby. – Chyba kiepski ze mnie przyjaciel, skoro wolisz męczyć się ze swoimi problemami sama, niż po prostu przyjść do mnie i najzwyczajniej w świecie pogadać.
A jednak jest zły.
- Widzimy się w piątek.
W zawrotnym tempie wrzucałam wszystkie rzeczy do walizki i torby. Czas. Muszę jak najszybciej wyjechać z Bischofshofen. Nie, żeby odpocząć, ale po prostu pobyć sama i coś ze sobą zrobić. Natychmiast.
Zdałam pokój i opuściłam hotel. Kompletnie nie wiem, w którą stronę się udać. Gdzie mam się podziać, dokąd pojechać… Jedyną opcją jest wcześniejsze pojechanie do Bad Mitterndorf i poczekanie tam na resztę drużyny. Odejść. Miałam odejść, ale ten idiota ma rację – nie mam gdzie.
- Nela!
Odwróciłam wzrok od stojącej na końcu ulicy taksówki i rozejrzałam się dookoła. W odległości kilkudziesięciu metrów dostrzegłam Andreasa, Gregora i Manuela, stojących przy samochodzie. Pomachałam do nich, siląc się na marny uśmiech i ponownie przeniosłam wzrok na taryfę, ale tylko na chwilę, bo Manu znów na mnie krzyknął.
- Gdzie jedziesz? – spytał Schlieri, na co wzruszyłam ramionami.
Popatrzyli po sobie, po czym pokiwali głowami, jakby właśnie dawali sobie jakiś tajny znak. A potem Andi spojrzał na mnie i głęboko westchnął.
- Jedziemy do Innsbrucka. Chcesz się zabrać?
To w ogóle nie zabrzmiało jak dobry plan. Ale plan, to plan, przynajmniej miał jakąś nazwę i cel. Szarpnęłam za rączkę walizki, kopnęłam zacinające się kółko i ruszyłam z miejsca. Prosto w stronę samochodu Koflera.
I wszystko tylko po to, by po prawie trzech godzinach jazdy i udawania, że śpię, stanąć na tym samym piętrze tej samej kamienicy, przed tymi samymi drzwiami, których kilka dni temu tak bardzo się bałam.
- Wiem, że mieliśmy zaczekać do Ligi Mistrzów, ale… Możemy zacząć naprawiać wszystko nieco wcześniej?

* * *

ty i ja
 musimy pozwolić sobie odejść.
trzymamy się razem
 ale oboje wiemy
że to, co wydawało nam się dobrym pomysłem
zamieniło się w pole bitwy


 * * *

Kolejny pociąg błyskawicznie przebrnął przez widoczny z okna odcinek torów i zniknął za ukrytymi w ciemnościach drzewami.
- Trzymaj, powinno pomóc.
Odwróciłam do tej pory opartą o szybę głowę i kilkukrotnie pociągając zaczerwienionym nosem, wyciągnęłam dłonie w kierunku parującego kubka. Podsunęłam kolana pod brodę i upiłam duży łyk herbaty, która w swoim działaniu miała mnie chyba zabić.
- Nie patrz tak na mnie. Herbatka z sokiem malinowym i miodem to nie u mnie.
- Nic nie mówię, tylko dlaczego tu jest więcej rumu, niż herbaty?
- Każdy ma swoje sposoby leczenia – odpowiedział z lekkim rozbawieniem i chwytając starą gitarę, opadł na kanapę. Widząc moje spojrzenie, uniósł brew. – No co?
Pokręciłam głową i z zaciśniętymi oczami, przysunęłam kubek do ust. Ratowanie haftującego Didla odwdzięczyło się zapchanym nosem i morderczym bólem gardła. Gitara zabrzęczała upiornie. Tata skrzywił się i podkręcił dwa klucze. Ponownie przesunął dłońmi po strunach, wydobywając z nich czysty dźwięk. O wiele lepiej, co stwierdziliśmy zgodnym kiwnięciem.
- Tylko zastanawiam się, co ja tak właściwie leczę? Twoje smarki, czy złamane serce? – Podniósł głowę znad instrumentu i przyjrzał mi się uważnie. Z poirytowaniem dmuchnęłam powietrzem przez usta i odwróciłam głowę w stronę nocnego Innsbrucka. – Okej, nie chcesz mówić, to nie mów. I tak jestem beznadziejny w pocieszaniu – dodał i powrócił do swojej gry.
- To prawda, jesteś.
- Dzięki.
Uniosłam lekko dolną wargę. Jest beznadziejny w wielu sprawach. Poczynając od gotowania, poprzez dwie lewe nogi do tańczenia, a kończąc na byciu ojcem. Ale jedno jest pewne – stara się. Próbuje chociaż trochę być tym, którego potrzebowałam w ostatnich miesiącach. Czy myślał o naszym ostatnim spotkaniu? Czy wysnuł jakieś wnioski z naszej rozmowy? Tak. Wydaje mi się, że tak. Jest znacznie lepiej, niż kilka dni temu; swobodniej, przyjemniej, trochę tak, jak kiedyś. Wciąż istnieje między nami niewidzialna bariera, ale ona – powoli – maleje.
Jestem równie zdumiona, jak zadowolona. On chyba też.
- Przyznasz jednak, że to dziwne – zaczął w pewnej chwili, odgarniając znad oczu niesforne ciemne kosmyki. – Miłe, ale mimo wszystko dziwne. Przyjechałaś do mnie. Znowu. Naprawdę myślałem, że to ostatnie miejsce, do którego chciałabyś wracać.
- Mówiłam ci, że lubię wszystko, co związane z Innsbruckiem i twoją norą.
- Jasne. I dlatego prawie zbierałem cię z wycieraczki.
- Ale zbierałeś.
Uśmiechnął się raczej sam do siebie i znów powrócił spojrzeniem do ukochanej gitary. Starej, już nieco zniszczonej, z wystającymi znad główki strunami i paroma przetarciami.
- Mogę zadać ci pytanie z tych niewygodnych, za które będziesz chciał roztrzaskać mi Joan na głowie? – Kiwnęłam niepewnie na instrument, nazwany na cześć wielbionej przez tatę Joan Jett.
- Nie zamierzam rozmawiać o twojej matce – mruknął w odpowiedzi, nawet nie unosząc na mnie wzroku. I minęło może dziesięć sekund, gdy sięgnął do stojącej obok kanapy szafki i wyciągnął z niej butelkę Stiegla. Otworzył ją o kant szafki, upił duży łyk i wtedy na mnie spojrzał. – A przynajmniej nie na trzeźwo.
- Myślisz o niej czasem? – spytałam, niepewnie unosząc na niego spojrzenie z obawą o jego reakcję. W zastanowieniu wydął usta, przez chwilę wpatrując się w wyłączony telewizor, by na końcu wzruszyć ramionami.
- To twoja matka. Gdy myślę o tobie, myślę też o niej.
- Ale w innym sensie… - podpowiedziałam, unosząc znacząco brwi. Przewrócił oczami.
- Nie żartuj sobie, minęło piętnaście lat.
- A ty jesteś sentymentalnym palantem.
- Może trochę szacunku dla własnego ojca? – prychnął, choć usta wygięły mu się w delikatnym uśmiechu, który blado odwzajemniłam. Doskonale wiedział, że mam rację. A mimo to zmrużył oczy i wciąż rozbawiony, kiwnął na mnie palcem. – Zważaj na słowa.
- Trochę za późno na wychowywanie.
- Gówniara.
Pokręcił głową i upił kolejny łyk piwa.
- Wiem, że to mama chciała się rozstać. Ale ty… Uważałeś, że tak będzie lepiej dla was obojga? Czy po prostu pozwoliłeś jej odejść, bo wiedziałeś, że bez ciebie będzie szczęśliwsza?
Odjął butelkę od ust i spojrzał na mnie, jak na idiotkę.
- Za dużo rumu?
- Za mało odpowiedzi.
Wzniósł spojrzenie do sufitu i głęboko się zamyślił. Przez chwilę po pokoju rozchodził się tylko cichy dźwięk uderzania palców o butelkę i moje pociąganie nosem.
- Chyba wolałem, aby była szczęśliwa beze mnie, niż nieszczęśliwa ze mną. Taa, jakoś tak to szło – mruknął z przytkniętymi do gwintu ustami.
Zacisnęłam usta, kilkanaście razy obracając w głowie słowa ojca i tłumacząc sobie ich znaczenie na wiele sposobów. Ale na końcu okazało się, że znaczenie jest tylko jedno. I nie przynosiło niczego nowego.
- Czyli odpuściłeś?
- Oczywiście, że nie odpuściłem – burknął z pretensją, sięgając po kolejne piwo. – Ale co mogłem zrobić? Przecież ją kochałem.
- Dalej kochasz.
- Bzdura.
- Tato.
- Kora.
- Przyznaj się.
- Nie pyskuj.
Wymieniliśmy przekorne spojrzenie, nie odzywając się do siebie przez dłuższą chwilę. Milczeliśmy, dopóki tata nie westchnął głęboko i spojrzał na mnie z uwagą.
- Wiesz, że nie żartowałem, gdy mówiłem, że kupiłem sobie wiatrówkę? – spytał, na co tylko przewróciłam oczami. – Hej, z polecenia twojego dziadka, świeć Panie nad jego duszą, jeśli istniejesz. Jeśli mam wszystko naprawiać, to przynajmniej z pompą.
- Boże.
- Modlić będzie się ten, przez którego tutaj siedzisz i zasmarkujesz mój parapet.
Mimowolnie roześmiałam się, patrząc na niego z politowaniem. Uniósł brwi i pokiwał głową na potwierdzenie swoich słów. Tak, zdecydowanie między nami wszystko powoli wraca do normy.
Aż kichnęłam.
- Prawda!
- Tato? – zagaiłam cicho. Spojrzał na mnie pytającym, lekko przymglonym wzrokiem i uśmiechnął się ciepło, a na jego policzkach ukazały się dołeczki. Chyba lubi, gdy zwracam się do niego w ten sposób. Odkąd pamiętam, dość często reagował na ten zwrot podobnym uśmiechem. Westchnęłam i spojrzałam na leżącą na kanapie gitarę. – Grasz?
Kiwnął głową i chwycił za gryf. Znów kilkukrotnie pociągnął palcami za struny, szukając odpowiadającego mu dźwięku. Parę razy zamruczał coś pod nosem, by w końcu unieść głowę i spojrzeć nam zza zmrużonych powiek.
- Jak się zaczynało „Hey Jude”?
- Od F.
- Wiedziałem.

* * *

Szybkim krokiem przemierzałam hotelowy parking, cała telepiąc się z nerwów. Za plecami usłyszałam Gregora, krzyczącego, że „przecież nie było tak źle!”. Odwróciłam się do niego, aby tylko popukać się w czoło i przypomnieć mu o swoim bagażu. Ostatni raz jechałam samochodem ze Schlierenzauerem. Gdziekolwiek. Idiota, nieomal wpakował nas pod rozpędzonego tira, bo musiał zrobić sobie zdjęcie w lusterku! Podczas jazdy!
- W ramach przeprosin pozwolę ci wpisać hashtagi. No, wpisuj: płotek, on my way, płotek, Kulm, płotek, ski flying, płotek, Gregor Schlierenzauer, płotek, Austria, płotek… Co ty tam skrobiesz?
- Płotek, jestem, płotek, debilem, płotek, i, płotek, dłubię, płotek, w, płotek, nosie.
- Usuń to!
- Za późno.
- Nela!
- Żartowałam, idioto, patrz na drogę!
Nigdy więcej nie wsiądę do samochodu z Gregorem. Gregor nigdy więcej nie pozwoli mi dotknąć swojego iPhone’a. Bo nie żartowałam, a zdjęcie Schlieriego w dwie godziny zarobiło prawie tysiąc serduszek.
Ale do Bad Mitterndorf dojechać jakoś musiałam. A że sam siebie zaoferował, bo Andi jechał z połową rodziny w bagażniku, a Manuel wcale, to się zgodziłam. Ostatni raz.
Czekając na kartę do pokoju, niespokojnie rozglądałam się po lobby. Nawet nie miałam pewności, czy już przyjechał, a jednak wciąż bałam się, że wyjdzie z windy, lub pojawi się na hotelowym korytarzu, a ja nie będę wiedziała, jak się zachować. To samo tyczyło się Dawida, choć do jego obecności nie miałam wątpliwości. Przy wejściu do hotelowej kawiarni mignęła mi postać Piotrka.
Zawiesiłam torbę na ramieniu i posyłając Gregorowi ostatnie, mordercze spojrzenie, przechwyciłam od niego swoją walizkę i ruszyłam w stronę windy. Na szczęście pustej.
- Nela, przytrzymaj mi drzwi!
- Płotek, spadaj na drzewo, płotek, nara.
Drzwi zasunęły się tuż przed długim nosem Schlierenzauera.
Oparłam głowę o metalową ściankę i przymknęłam oczy. Nic nie zapowiada, że weekend z lotami w tle będzie spokojny. Nie po tym, co działo się po ostatnim konkursie Turnieju Czterech Skoczni. Pozornie wszystko musi być w porządku. Ale to będą tylko pozory, których zachowanie powoli staje się coraz trudniejsze. Niech ten weekend po prostu minie. Polatajmy trochę, zajmijmy się swoją pracą i lećmy do Polski. A potem… Nie mam pojęcia.
Winda zatrzymała się na siódmym piętrze. Chwyciłam bagaż i opuściłam dźwig, kierując się według numerów w odpowiednią stronę. Weszłam we właściwy korytarz, gdy poczułam, że coś jest nie tak. Odgłosy hotelowego życia zagłuszała czyjaś głośna rozmowa. Ktoś unosił głos na tyle, by można było uznać, że już krzyczał.
- Mówiłem, że tak będzie! Mówiłem! Ale czy ktoś mnie słuchał? Nie! Bo po co!
I na tyle by stwierdzić, że to Herbert.
Przystanęłam, łapiąc się na tym, że wstrzymałam oddech. Głos Berta nie cichł.
- Związek mógł przydzielić nam kogoś w miejsce Klausa, ale nie! Pojawiła się baba i wszyscy potraciliście głowy! Znowu!
Na chwilę zapadła pozorna cisza. Ktoś cicho, szybko i niezrozumiale wystosowywał kontrę.
- Czy ty w ogóle siebie słyszysz?! Jaka inna sprawa?! To jest dokładnie to samo! Przyznaj się, że znowu spierdoliłeś! Do cholery, jesteś dorosłym facetem, a zachowujesz się, jak gówniarz!
Winda przyjechała. Gregor wytoczył się ze swoimi bagażami i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Co tak stoisz?
- Nie uciszaj mnie! Będę krzyczał, ile będę chciał! Niech wszyscy wiedzą… Co? Nie rozśmieszaj mnie! Wyleci! Z takim samym hukiem, jak Silvia! A może i większym, przecież to wielka gwiazda łyżwiarstwa! Też mi coś! Media będą trąbić, aż miło!
- Nela…?
Machnięciem ręki uciszyłam Schlierenzauera. W tym samym momencie drzwi na końcu korytarza otworzyły się z hukiem.
- Nie masz prawa mnie o to prosić! Jeśli będą pytać, powiem całą prawdę! – Krzyk Herberta rozległ się w tym samym momencie, w którym z pokoju wyskoczył… Morgenstern. Cała spięłam się, ale on szybkim krokiem ruszył w drugą stronę, nawet nas nie zauważając. – Zrozumiałeś?!
- Rozmowa skończona! – odwrzasnął Thomas i zniknął za zakrętem.
Najpierw jedne, a potem drugie drzwi trzasnęły, prawie poruszając hotelem w posadach. Zapadła długa, napięta jak struna cisza. Powoli odwróciłam się w stronę Gregora, którego oczy przybrały kształt spodków, a usta zacisnęły w wąską kreskę na znak milczenia. Ale nie byliśmy sami. Drzwi jednego z pokojów były otwarte, a w nich oparty o framugę stał Kofler. Minę miał zaciętą i bardzo niepewną.
- Nie mam zamiaru dłużej na to patrzeć. – Pokręcił głową. – Pora, żeby ktoś ci to wszystko wyjaśnił.

* * *

oboje wiemy, że to nadchodzi
czy złudzenie jest warte tego, co ukrywamy?
napięcie musi zniknąć.
jedna kropla może sprawić, że kłamstwo wypłynie

*

(Przejściówkowa masakra, za którą jest mi potwornie wstyd. Rodziła się w takich bólach i w takiej rozpaczy, że pozostaje mi tylko prosić o zrozumienie.)
I znów mogę odetchnąć, bo udało mi się dodać rozdział zgodnie z wcześniej wyznaczonym terminem. A wszystko dlatego, bo dziś ważny dzień! Dokładnie rok temu, 25 stycznia, Nelka pomyliła pociągi i wylądowała w Titisee-Neustadt! Krótko mówiąc, dziś The Shattered Ones obchodzi pierwsze urodziny. Jeszcze rok temu, publikując ten wątpliwej jakości prolog nie sądziłam, że zajdę z tym opowiadaniem tak daleko. Nawet nie myślałam o tym, że 365 dni później będę miała tutaj aż tylu czytelników (ankieta poniżej mówi sama za siebie), że licznik wskaże ponad 42 tysiące wyświetleń, a przede wszystkim, że poznam tylu fantastycznych ludzi. Samo opowiadanie jeszcze rok temu miało zupełnie inny zamysł, opiewający około dwadzieścia rozdziałów. A teraz? Wiele się zmieniło, ale jestem przeszczęśliwa, że piszę to opowiadanie, że tutaj jesteście, że pozwalacie mi czuć swoją obecność zarówno w tych gorszych, jak i lepszych momentach. Bo tak naprawdę, to Wy tworzycie tę historię. I za to ogromnie Wam dziękuję.
Dziękuję zwłaszcza tym, które znów zbierały mnie do kupy, gdy po raz kolejny byłam bliska całkowitego posypania się twórczego. W zasadzie do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy pojawi się tutaj nowy rozdział, czy informacja o chwilowym zawieszeniu. Ale udało się i największe podziękowania posyłam Mouse.
Co jeszcze, skoro już tak gadam? Z miłych spraw chociażby tyle, że udało mi się w końcu zaliczyć pierwszy konkurs Pucharu Świata. Zakopane było wspaniałe, magiczne! I bardzo mnie ciekawi, z iloma z Was nieświadomie minęłam się gdzieś na skoczni, lub na Krupówkach. ;)
A z kwestii niemiłych… Przyznać się. Kto dalej śpiewa Alles aus Liebe? Bo lista zażaleń, jakoby piosenka nie dawała spokoju regularnie się wydłuża. :D
A teraz Was żegnam i z obietnicą, że nadrobię u Was WSZYSTKIE zaległości, popadam w odmęty pierwszej w życiu sesji.
Ściskam!