piątek, 30 maja 2014

9. If you look closer you can see that deep inside you are just like me.


*

rozejrzyj się, nie ma tu nikogo oprócz ciebie i mnie
właśnie tu i teraz, dokładnie tak, jak było nam pisane
uśmiecham się, bo wiem, że gdy jesteśmy razem
wszystko, co staje nam na drodze sprawia,
że jest lepiej niż tylko ‘w porządku’

* * *

Można uznać, że zwariowałam. Że uderzyłam się mocno w głowę, albo lepiej! Że to Morgenstern w chwili nieuwagi przywalił mi nartą w łeb z nadzieją, że coś mi się w niej poprzestawia i moje nastawienie do nadchodzących dni zmieni się diametralnie. Cóż, po pierwsze, to na chwilę obecną Thomas nawet nie jest w stanie ogarnąć tubki z pastą do zębów. A po drugie, to może nie jest tak, że dopadł mnie huraoptymizm w związku z byciem jego fizjoterapeutką, ale na pewno mogę powiedzieć, że czuję się całkiem nieźle.
Wstałam rano i nie miałam ochoty nikogo zabić. Jest dobrze. Nikogo, czyli Morgensterna. Jest lepiej. Wyspałam się, bo dostałam pokój z przewygodnym łóżkiem, a co ważniejsze – nikt mnie rano nie obudził. Nikt, czyli Morgenstern. Wzięłam długi i gorący prysznic, i taka czysta i pachnąca zeszłam do stołówki w ośrodku sportowo-treningowym w Villach. I, co najlepsze, niczyja twarz nie zakłóciła mi tego pięknego poranka. Niczyja, czyli Morgensterna.
Zgarnęłam sobie na tackę grzankę z serem, banana i zieloną herbatę i z tym jakże pożywnym śniadaniem usiadłam przy stole, gdzieś pośrodku całej stołówki pod jednym z filarów. Nie, żebym próbowała być w centrum uwagi, ale przy innych stołach siedzieli jacyś młodzi chłopcy, którzy chyba trenowali w klubie, a przy okazji mieszkali w przyośrodkowym internacie. Krótko mówiąc, przyszłość austriackich skoków siedziała w kącie i gapiła się na mnie, jak stado wygłodzonych małp.
Olałam. Rozłożyłam papiery, które późnym wieczorem, po naszym przyjeździe do Villach, dał mi Heinz Kuttin i powoli studiując ułożony przez niego plan treningowy dla naszej Gwiazdy, popijałam herbatkę. Wszystko fajnie i super, dopóki coś nie przysłoniło mi światła. Albo raczej: ktoś.
- Siemka. – Zabrzmiało gdzieś na górze.
Trochę zaskoczona uniosłam wzrok ponad stół i zamrugałam niezrozumiale, widząc stojącego naprzeciwko na oko siedemnastoletniego blondynka. Ubrany był w sportowy dres, w rękach trzymał czerwoną tacę ze śniadaniem, a na jego chłopięcej twarzy malował się głupkowaty uśmiech.
- Siemka? – wydukałam i uniosłam lekko brwi, bo kolesia widziałam pierwszy raz na oczy. Najwyraźniej uznał moją odpowiedź za jakiś sukces, bo wyszczerzył z zadowoleniem kły.
- Mogę klapnąć? – spytał i kiwnął na ławkę, przymocowaną po drugiej stronie stołu. Biorąc pod uwagę fakt, że pół stołówki było wolne, a on jeszcze chwilę temu siedział ze swoimi kolegami przy jednym z nich, powinnam odmówić. Jednak wszystko, co zdołałam z siebie wydusić to tylko krótkie skonsternowane „eee…”, gdy on już usiadł. Przepraszam, klapnął. – Dzięks. Tobias jestem.
- To… fajnie?
- Ale mówią na mnie Ciasny - dodał i kiwając głową, puścił mi oczko. Niezręczna sytuacja. I tym bardziej nie wiem, co mnie pokusiło do zadania tego durnego pytania, no ale…
- Mój Boże, a dlaczego „Ciasny”?
- A chuj wie… - mruknął trochę mniej pewnie i wzruszył ramionami.
To zabrzmiało naprawdę źle.
Wypuściłam powietrze przez usta. Co jest ze mną nie tak, że takie przypadki, które do jajecznicy jedzą kanapkę z Nutellą, spadają zawsze na mnie?
- Okej… W takim razie, Ciasny… Znaczy Tobias. Tobias, mogę ci jakoś pomóc? Czy coś? – zaczęłam, w duchu modląc się, żeby odpowiedź brzmiała „nie”. No i w sumie wymodliłam. Chociaż wolałabym usłyszeć wszystko inne, oprócz tego, co ten chłopak miał mi do powiedzenia.
- Obczailiśmy, że w bazie pojawiła się ładna niunia, to stwierdziliśmy, że któryś zagadawyznał, a ja odpadłam.
- My?
- No ja i moi ziomkowie. – Wskazał kciukiem na stolik w rogu. Banda wysokich chuderlaków, na oko z pierwszej liceum, zaczęła mi machać i posyłać całusy. O w mordę. – Ogółem to my tutaj laseczek nie mamy. Jedynie nauczycielki i panie z kuchni, ale to takie muzeum. Nie golą nóg i w ogóle… - Wzdrygnął się, a ja razem z nim. – No, ale pojawiła się pani i razem z kumplami tak uznaliśmy, że niezła z pani petarda.
Parsknęłam, w ostatniej chwili hamując śmiech. Zaciskając wargi przez chwilę kiwałam głową, próbując pogodzić się ze wszystkim tym, co właśnie usłyszałam i szukając jakiejś dobrej odpowiedzi. Cóż. Niezła ze mnie petarda. Jestem wystrzałowa. Odlotowa. Jestem… Chwila, czy on mnie wcześniej nazwał ‘niunią’?
- A ty jesteś jakimś delegatem, czy jak?
- Żaden nie miał odwagi podejść. Frajerzy się wstydzą, jedyny kontakt, jaki mieli z prawdziwymi kobietami, to z własnymi matkami – prychnął i chcąc zachować pozory wyluzowanego, splótł dłonie z tyłu głowy i chyba chciał się wygodnie oprzeć. Cóż, życie nie przygotowało go na ławki bez oparć. W ostatniej chwili złapał się blatu stolika. – Nic mi nie jest!
- To miodzio.
Cholera.
- No, także tego, byłoby aksamitnie, jakby pani przyszła po dwunastej na skocznię na trening. Mógłbym pokazać, jak ładnie układam się w powietrzu i… Mogłaby pani zmierzyć mi długość, hm? – Cmoknął, wystawiając w moją stronę ułożone w pistolet palce. Nawet miałam ochotę poprosić go, aby mi strzelił, bo po tych słowach chyba zrobiło mi się słabo. – A potem możemy skumać jakiegoś maka albo kefca na mieście.
A zestaw weźmiemy z zabawką!
- No… Znaczy… No… Fajnie i w ogóle… Ale… Chłopie, ile ty masz właściwie lat? – Raz kozie śmierć, niech się pochwali.
- Siedemnaście.
- Siedemnaście…
- I dziewięć miesięcy! – dodał, a to mi zrobiło taką różnicę, że aż zbierałam gębę z podłogi. – Także w marcu możemy się spotkać. Gdzieś wyjść. Potańczyć. Napić się czegoś dobrego…
- Aha, chyba mleka smakowego! – padło nad naszymi głowami.
Mój wybawca nie miał lśniącej zbroi i nie siedział na rumaku. Był wysokim, chudym Morgensternem, trzymającym tacę ze śniadaniem w swoich biednych rączkach. I nie miał bojowej miny. To było coś na pograniczu „Jezu Chryste, co za debil”, a „Mamo,  jak tu zabawnie!”. No, coś w tym stylu. Najważniejsze, że Ciasny się przestraszył.
- Młody, to moje miejsce.
- O, sorry, panie Morgenstern, nie wiedziałem, przepraszam! – W popłochu zaczął zbierać tyłek z zajmowanego przez siebie miejsca. – Ja po prostu tutaj chciałem… Bo tego, pani sama siedziała… Sorry, sorry bardzo.
- Ty nie sorry mnie, tylko sorry panią. – Thomas kiwnął głową na mnie, ukradkowo mrugając porozumiewawczo i uśmiechając się przy tym. Tobias już na równych nogach, spłoszony jak sarenka, spojrzał na mnie dużymi oczami i zaczął bić jakieś dziwne pokłony.
- Sorry panią!
- Spoko luz – wypaliłam, już autentycznie się śmiejąc.
- No, a teraz zjeżdżaj i… - Nim Morgenstern skończył, tamtego już nie było. – Okej, to było dziwne – stwierdził, zajmując miejsce, na którym jeszcze przed chwilą siedział Tobias. – Co tam?
- A jak myślisz? Właśnie pozbawiłeś mnie randki na placu zabaw – rzuciłam oskarżycielskim tonem, celując w niego swoim bananem. Zapowietrzył się teatralnie, po czym złapał się z serce i wzniósł oczy do sufitu.
- Czy ona kiedyś mi to wybaczy? Intencje były dobre! – zapiał cichutko, co mimowolnie wywołało mój lekki śmiech. Z wciąż uniesioną głową zerknął na mnie i sam w końcu się uśmiechnął.
- Nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale dzięki, Morgenstern. Jeszcze chwila i chyba bym skapitulowała.
- Cóż mogę rzec w obliczu twoich podziękowań? Damy trzeba ratować z opresji.
- Nie jestem damą. Jestem petardą. Potwierdzone info – oznajmiłam z dumą. Thomas zastygł z otwartymi ustami i uniesioną łyżką z płatkami i przez chwilę patrzył na mnie, jakby właśnie usłyszał beznadziejnie słaby żart. – No co?
W odpowiedzi dostałam popłakanego ze śmiechu Morgensterna. Z czkawką na dodatek.
- Masz rację. Jesteś petardą. Jak wybuchniesz, to człowiek ucieka.
- Coś powiedział?!
Wyszczerzył głupkowato zęby, najwyraźniej dobrze się bawiąc. Prawdopodobnie odpłaciłabym się pięknym za nadobne, gdyby nie pojawienie się Kuttina. Tylko zmrużyłam oczy, patrząc na Thomasa, dając mu tym samym do zrozumienia, że jeszcze do tego wrócimy.
- Mam nadzieję, że wyspani? – spytał Heinz, coś sobie notując i nawet na nas nie patrząc. Morgenstern wytknął w moją stronę język, po czym skierował się do swojego trenera i zatrzepotał rzęsami.
- Ja spałem jak niemowlę.
- Strasznie brzydkie i marudne – wycedziłam cicho ponad stołem w stronę blondyna. A on mnie tak po prostu i najzwyczajniej w świecie kopnął! – Co to miało być?!
- Odwołaj to!
- Po tym jak mnie kopnąłeś? Zapomnij!
- Bo powiem wszystkim, że idziesz na randkę z siedemnastolatkiem!
- Nie zrobisz tego!
- O, właśnie, że zrobię!
- SPOKÓJ!
Dopiero Kuttin musiał się wkurzyć, żeby nas zamknąć. I może to i lepiej, bo jeszcze chwila i Morgensternowi doszłaby kolejna kontuzja. Jeszcze nie wiem czego. Zależy, w co trafiłaby moja noga. Wymieniliśmy nienawistne spojrzenie, które zaraz padło na trenera.
- Dżizas, z gimnazjum się urwaliście? – Popatrzył na nas jak na jakieś pomyłki genetyczne i podrapał się w głowę. – Kornelia, nie wiem jak w Polsce, ale w Austrii pedofilia jest karalna…- mruknął, spoglądając na mnie z lekkim skrępowaniem. Otworzyłam usta ze zdziwienia, a Morgenstern parsknął głośnym śmiechem. – A twoja facjata, Morgi, serio jest brzydka. Przynajmniej teraz. – Thomas się zamknął, a ja prawie wylądowałam nosem w swoim talerzu. - Za pięć minut widzę was w siłowni!
Blondyn jeszcze długo wpatrywał się w miejsce, w którym zniknął Kuttin, spojrzeniem, które mogłoby zabijać. Chyba spadłam na drugie miejsce na jego liście osób do odstrzału.
- Kłamał – osądził po kilku sekundach i wepchnął sobie do ust ostatni kawałek kanapki z dżemem. – Idziemy?
Zaśmiałam się pod nosem i zgarniając wszystkie swoje papiery zrównałam krok z Thomasem. Wsadził dłonie do kieszeni dresowych spodni, uniósł wyżej głowę i pogwizdując, kroczył dumnie, co jakiś czas na mnie zerkając. Nie wiem, co mogło chodzić po jego głowie, ale znając życie i samego Thomasa, nie było to nic dobrego. A potwierdzenie swoich przypuszczeń znalazłam w momencie, w którym wylądowałam na ścianie, bo przecież tak zupełnie przypadkowo zderzył swoje ramię z moim!
- Morgenstern, idioto! – warknęłam. On oczywiście zaśmiał się wesoło, zarzucając głowę do tyłu. Buchnęłam powietrzem z ust i poprawiłam zsuwającą się z ramienia bluzę.
- Oj, nie gniewaj się, Nela – powiedział i tym razem już lekko stuknął naszymi ramionami. Zacisnęłam mocniej wargi i spojrzałam na niego nieco nieufnie.
- Tylko przyjaciele tak mnie nazywają.
To go bardzo zastanowiło. Tak bardzo, że zdążyliśmy już dojść do siłowni, a on wciąż milczał. I dopiero, gdy sięgnęłam ręką do klamki, zatrzymał mnie. Błyskawicznie zabrał swoją dłoń z mojego nadgarstka.
Spojrzałam na niego.
- W takim razie, kim mogę dla ciebie być? – zapytał, powodując tym u mnie kompletne zaskoczenie. Zamrugałam gwałtownie, próbując wyczytać z jego twarzy jakieś intencje, ale kompletnie ich nie odnajdywałam. Może po prostu pytał? – Sportowcem, któremu pomagasz? Kolejnym pacjentem? Kim? Chciałbym to wiedzieć.
- Jesteś… Jesteś Morgensternem. Po prostu – wydukałam. A potem usłyszałam to w swojej głowie i miałam ochotę sobie przywalić.
- Ale czy mogę być Morgensternem-kolegą? Z którym będziesz chciała pogadać? Powygłupiać się? Nie wiem, czy zauważyłaś, ale całkiem nieźle nam to wychodzi – wyznał i jakoś tak nerwowo się uśmiechnął. Do czego zmierzasz, koleś? – Chcę być czymś więcej, niż tylko przykrym obowiązkiem – dodał ciszej, a jego ton sprawił, że zabrzmiało to jak prośba. Zmarszczyłam czoło, patrząc na niego pytająco. Wciągnął powietrze i uciekł spojrzeniem gdzieś w bok, by po chwili wbić je we mnie, uśmiechając się pobłażliwie. – Daj spokój, nie jestem takim idiotą, jak myślisz. Mam oczy i widzę, że cały ten cyrk, który wymyślił Pointner, nie jest spełnieniem twoich marzeń. Zresztą, oboje wiemy, że od początku jego propozycja niespecjalnie ci leżała. Do tej pory uważam to za cud, że jednak się zgodziłaś, ale mimo wszystko… Mimo wszystko nie chcę być dla ciebie jakimś obciążeniem, a prawie cały czas, odkąd po raz pierwszy pojawiłaś się w szpitalu w Titisee, odnoszę wrażenie, że właśnie tym dla ciebie jestem.
Dobrze wiedział, jak skutecznie kogoś skołować i sprawić, że na chwilę zatka mnie do tego stopnia, że nie będę potrafiła nic z siebie wydusić. A tak kompletnie nie powinno być, bynajmniej nie w przypadku rozmowy z właśnie nim. Dopiero, gdy z nieco przegranym uśmiechem, godzącym się z porażką, spuścił głowę, zdałam sobie sprawę, że muszę to wszystko jakoś naprostować. Bo jak nie ja, to kto?
- Thomas, tu kompletnie nie chodzi o ciebie.
- Chciałbym tak myśleć, ale odnoszę zupełnie inne wrażenie.
W głowie wręcz błagałam go, aby nie utrudniał mi tego wszystkiego. Przecież tu naprawdę nie chodziło ani o niego, ani o to, że, jasne, denerwował mnie, ale to przecież było takie dobre i mimo wszystko pozytywne. Było tak, jak chciał aby było. Jak między kolegami. O to właśnie prosił, tak? Dlaczego więc doszukiwał się innej prawdy? Po co? Po co, skoro właśnie na nią patrzył?
- Nie chodzi o ciebie – powtórzyłam dobitnie, po czym wzięłam głębszy wdech i mentalnie dałam sobie w twarz na odwagę. – Tylko o mnie.
To było trudne wyznanie. Trochę się spięłam, bo obawiałam się jego reakcji. Normalnemu człowiekowi dałoby to tysiąc powodów do zadawania różnych pytań, mających za zadanie wywiercenie mi dziury w brzuchu, byleby tylko dowiedzieć się, co miało kryć się za tymi słowami.
Ale Morgenstern do normalnych ludzi nie należy.
- Czyli… Gdybyś, załóżmy hipotetycznie, znów wpadła na ścianę z mojej winy, co również jest tylko możliwym założeniem, to… To załatwimy to czysto po koleżeńsku, czyli piwem na zgodę? – spytał z rozbrajającym łobuzerskim uśmiechem.
Przewróciłam oczami, ukrywając uczucie ulgi i lekko uniosłam kąciki ust.
- Nie. Po koleżeńsku oddam ci trzy razy mocniej.

* * *

- Puk-puk?
- Kto tam?
- Cholerne zakwasy.
Wydęłam dolną wargę, spoglądając na wciśniętą w szparę między drzwiami głowę Thomasa. Teatralnie pociągnął nosem, więc machnęłam ręką, aby wszedł do pokoju. Ledwo zdążyłam zgarnąć leżące na łóżku ubrania, ten rzucił się na nie i układając się wygodnie, podłożył sobie ramiona pod głowę.
- Przepraszam, nie za wygodnie ci?
- Twardo pod głową… - mruknął i sięgnął pod poduszkę. Zaraz potem mruknął z zaciekawieniem, gdy wyciągnął spod niej schowaną tam wcześniej książkę. – „Technika masażu”? Wydawało mi się, czy mówiłaś, że jesteś wykwalifikowaną fizjoterapeutką? – Zwrócił pytające spojrzenie w moją stronę i uniósł wysoko brwi.
- Bo jestem. Oddawaj. – Jednym ruchem odebrałam mu książkę i poprawiłam tkwiącą w niej zakładkę. – Tylko minęło trochę czasu odkąd ostatni raz robiłam w zawodzie. – Wyjaśniłam, po krótkiej chwili namysłu. I nawet ładnie to zabrzmiało. – Nie bój się, krzywdy ci nie zrobię.
- Co jak co, ale takie słowa z twoich ust mnie nie uspokajają.
- Och, zamknij się. Po prostu ściągaj ciuchy, kładź się na łóżko i do roboty!
- Widzę, że od razu przechodzimy do konkretów – wymruczał, zalotnie poruszając brwiami. Parsknęłam na niego i rozkazująco wskazałam na ustawione pod ścianą łóżko do masażu, a sama poszłam do łazienki. – Będę czekał! Totalnie i absolutnie pozbawiony ubrań!
Wzniosłam błagalne spojrzenie do niebios i chcąc-nie chcąc zaśmiałam się pod nosem. Opłukałam ręce pod letnią wodą i wycierając je, opuściłam łazienkę. Widok, jaki zastałam, był rozczulająco-powalający.
- To nie jest tak, że nie umiem sobie poradzić – wymamrotał z do połowy ściągniętą koszulką, której plecy miał na swojej głowie. Nieporadnie zamachał w powietrzu rękoma, a słysząc mój śmiech tylko warknął i chyba się poddał. – Kobieto, pomóż – załkał płaczliwie, więc pociągnęłam za materiał i ciemnoniebieska koszulka wyśliznęła się z jego uniesionych rąk. – Widzisz, do rozbierania trzeba dwojga.
O cholera. O jasna, najjaśniejsza cholera.
W porządku. Siedział sobie w moim pokoju w samych slipach z motywem Garfielda. Po prostu siedział. Nic więcej. Jasne, mieliśmy zająć się masażem. To było oczywiste, że do tego potrzebowałam, aby się rozebrał. Tylko, że trochę przerażała mnie ta jego nagość, z którą miały zderzyć się moje trzęsące się ręce.
Po prostu ta jego nagość wyglądała zbyt dobrze.
- To co? Gotowy? – zapytałam, jednocześnie zastanawiając się, od kiedy stałam się posiadaczką nienaturalnego sopranu.
No dobra. Zaczęliśmy pozbywać się z nóg tych ‘cholernych zakwasów’, bo przecież nasz Lance Armstrong przejechał dzisiaj pięćdziesiąt kilometrów nie ruszając tyłka z tutejszej siłowni. Szło całkiem nieźle, o ile wzrok nie uciekał mi gdzieś w okolice jego klatki piersiowej i umięśnionego brzucha.
Och, na litość boską, jestem tylko słabą kobietą.
Tak więc masowałam. I, choć już dawno tego nie robiłam, szło naprawdę dobrze. Pięć lat studiów na coś się przydało. W końcu. Czyli potrafię robić coś innego, niż jakieś bzdurne wygibasy na lodzie. Proszę bardzo, wykształcenie – to jest to. Klucz do wszystkiego. Klucz do obmacywania umięśnionych, wyrzeźbionych ciał sportowców.
Kubiak, ciebie do reszty popierdoliło.
I jeszcze ten idiota zaczął się wydurniać.
- Mógłbyś przestać… wydawać takie odgłosy? To mi utrudnia pracę.
Na chwilę zaniechał głośnego pojękiwania, żeby wybuchnąć perlistym śmiechem. Za karę uszczypnęłam go w masowaną łydkę, więc tylko pisnął jak rasowa dwunastolatka i już leżał spokojnie.
- Dobrze ci idzie.
- Oczywiście, że dobrze mi idzie. Nie robię tego po raz pierwszy.
- A już myślałem… Ała, za co?! – krzyknął, gdy znów został uszczypnięty.
- Za ładne oczy, Morgenstern.
- Och, dziękuję, twoje też są niczego sobie.
Idiota.
- Wciąż nie zapytałem cię o jedno… - zaczął po chwili ciszy. Uniósł się na łokciach i obrócił głowę w moją stronę. Zerknęłam na niego z zaciekawieniem, wciąż masując jego łydkę. – Skąd ty się w ogóle wzięłaś w Titisee?
- Po prostu tam byłam. Skąd to pytanie? – odparłam, starając się nie dać po sobie poznać, że po raz kolejny poruszył niewygodny temat.
- Tak mnie to zastanawia… Przyjechałaś z Polakami?
- Mówiłam ci, że przyjaźnię się z Kamilem.
Pokiwał głową w głębokim zastanowieniu.
- Tak tylko pytam, bo to dosyć zabawne.
- Co takiego? – Zdziwiłam się i odsunęłam na bok, aby mógł usiąść. Przez moment szukał na suficie odpowiedzi na to pytanie, aby w końcu wzruszyć ramionami i spojrzeć na mnie.
- Pojawiłaś się w bardzo dobrym momencie.
- To raczej nie był dobry moment dla ciebie, co? – mruknęłam i zajęłam miejsce obok niego. Wyciągnęłam rękę po jego prawą dłoń i zaczęłam powoli odwijać ją z bandaża. – Ten upadek i w ogóle… Przykra sprawa.
- Nie zapominajmy, że dzień wcześniej wygrałemprzypomniał. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo pamiętałam jak jeszcze niecały tydzień temu stawał na pierwszym stopniu podium. Dokładnie kilkanaście godzin po tym felernym zdarzeniu w siłowni. – I to było bardzo dobre – dodał ciszej, skupiając wzrok na swojej dłoni, która znajdowała się pomiędzy moimi, delikatnie ją masującymi palcami. Na jego twarzy pojawił się niezidentyfikowany smutek. To było zauważalne od razu, zwłaszcza, że on praktycznie ciągle się uśmiechał.
- W porządku? – spytałam, zaprzestając masażu z obawy, że zrobiłam coś nie tak. – Za mocno?
- Nie, nie, to nie to.
- A o co chodzi?
Przez chwilę gryzł dolną wargę, jakby zastanawiając się, czy powinien w ogóle odpowiadać na moje pytanie. Coś ukrywał. Coś w sobie chował, nie chcąc tego uzewnętrznić. Coś nie dawało mu spokoju i próbował to demaskować, ale przecież tak cały czas się nie da. Wiem to. Doskonale to wiem, bo przecież ja nie robię niczego innego.
- O mnie – mruknął i uśmiechnął się blado, podnosząc swój wzrok na mnie. Odwzajemniłam gest równie słabym uniesieniem kącików ust. – Chyba oboje jesteśmy tak samo popaprani.
I miał tę popapraną rację.

* * *

spacerując między kroplami deszczu
podróżując po wtórnych wstrząsach przy tobie
z dala od nich, w stronę słońca
żyjąc, jakby nie było nic do stracenia
uganiając się za kopalniami złota
przekraczając cienkie granice, które poznaliśmy
trzymaj się i weź oddech
będę tu z każdym krokiem
spacerując między kroplami deszczu

*

Wen nie rozumie, że kiedy ja mam wakacje, to on nie i jest mi wtedy bardzo potrzebny. A on sobie po prostu gdzieś ucieka i nie ma go całymi dniami i nocami.
To jeszcze nie jest to, co chcę już pisać i z czego byłabym zadowolona, ale muszę wytworzyć tu jakąś relację pomiędzy tymi sierotami. Dlatego coś mi tu nie wyszło. 
 A tak poza tym, to są tu jacyś kibice siatkówki? KLIK.
 Ściskam Was mocno i dziękuję za wszystko.


sobota, 17 maja 2014

8. Start of something new.


*

kolejny gryzie pył
och, dlaczego nie mogę okiełznać miłości?
i mogłam pomyśleć, że jesteśmy jednością
chciałam walczyć w tej wojnie bez broni
i chciałam tego, naprawdę chciałam
ale było tak wiele czerwonych flag
teraz kolejny gryzie pył
i bądźmy szczerzy
nie zaufam już nikomu

* * *

- Plan jest następujący: jedziemy do Stuttgartu, tam łapiemy samolot do Salzburga i jakoś dostajemy się do Villach. Chyba proste, nie?
Z łazienki dobiegło mnie znudzone „ehe” Thomasa. Przewróciłam oczami i docisnęłam ostatnią spakowaną koszulkę skoczka do całej reszty jego ubrań, po czym ledwo zapięłam walizkę. Westchnęłam i rozejrzałam się po szpitalnej sali, upewniając się, że wszystko zostało zabrane. To by chyba było na tyle – zarówno z pakowania, jak i z mojej przygody w Titisee-Neustadt. Teraz muszę iść do przodu. A przynajmniej w tę samą stronę, w którą idzie Morgenstern. Powiedzmy, że kiedy on będzie doprowadzał do stanu używalności swój poobijany tyłek, ja zrobię to samo ze swoim życiem. Brzmi nieźle.
- Schnell, Morgenstern, schnell! – krzyknęłam, po raz setny upewniając się, że mam ze sobą wszystkie dokumenty. Dosłownie sekundę później usłyszałam dźwięk spuszczanej wody i szczęknięcie zamka łazienkowych drzwi, w których po chwili pojawił się sam Morgenstern jak go malują.
- To nie jest takie proste – wycedził przez zęby i uniósł swoje kontuzjowane ręce, prezentując tym samym, jaki to on biedny i nieszczęśliwy.
- Życie nie jest proste. Masz wszystko?
- Aha. – Pokiwał głową i obrzucił niechętnym spojrzeniem całe pomieszczenie. W końcu wypuścił powietrze przez usta, jakby czując wielką ulgę i założył kurtkę. – Stuttgart mówisz?
Mruknęłam twierdząco i zarzuciłam na ramię jego ogromną sportową torbę, a w dłoń chwyciłam rączkę walizki. Thomas skrzywił się z niezadowoleniem, że baba będzie mu targać bagaże, ale słowem nie pisnął, widząc mój wzrok. Już to ustaliliśmy. Dostał absolutny zakaz utrudniania mi roboty i unoszenia się jakimkolwiek męskim honorem. No bo, załóżmy, że go ma.
- I niby jak tam się dostaniemy?  – spytał, gdy przekroczyliśmy próg szpitala, na który żadne z nas nawet nie chciało spojrzeć. Najpierw popatrzyłam na niego z litością, co by wiedział, że ma do czynienia z człowiekiem, który zawsze ma jakiś plan. Dobra, prawie zawsze. A potem spojrzałam przed siebie i uśmiechnęłam się z zadowoleniem, dostrzegając znajome auto i opartego o nie mężczyznę. – Kornelia?
- Pojedziemy z przyjacielem.

* * *

Ben obiecał, że będzie grzeczny, a ludzie tacy jak on dotrzymują obietnic. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie wpakowałam go do jednego auta z Morgensternem. I o ile Thomas wydawał się całkowicie pogodzony z faktem zajmowania tylnego siedzenia, tak ja w fotelu obok kierowcy znosiłam niewyobrażalne katusze. A konkretnie ukradkowe spojrzenia Bena, mówiące jedno: to nie skończy się dobrze. Jasne było to, że miał na myśli konkretnie postać Thomasa, a nie to, do czego on sam mnie zachęcał. Ale jego wzrok wcale nie był przepełniony katastroficzną wizją przyszłości, tylko promieniał z rozbawienia. Słowo daję, pierwszy raz tak działał mi na nerwy, a jedyne, co mogłam, to odwdzięczyć się własnym piorunującym spojrzeniem. Modliłam się tylko, by Morgenstern był na tyle głupi, by nie zwrócił uwagi na naszą niewerbalną wojnę. A zresztą, chyba spał.
- Udław się wycieraczką – warknęłam cicho, gdy Ben zacisnął usta w wąską kreskę, powstrzymując tym samym durnowaty uśmiech.
- Posłuchamy muzyki? – zaproponował i nie czekając, sięgnął do przycisku, by już po chwili kiwał głową na boki.
- John Lennon cię nie uratuje, pamiętaj.
- Zrelaksuj się, weź głęboki wdech i ciesz się muzyką!
Boże, wysiadam.
- Czy twoja wścieklizna ma związek z dzisiejszym lotem? – Usłyszałam nad swoim uchem i poczułam wspierającego się na moim fotelu Thomasa. Obróciłam się nieco i spojrzałam na niego szeroko otwartymi oczami.
- Jeszcze przed chwilą spałeś!
- Nie spałem, oglądałem sobie powieki. To jak?
- Emmm, odczep się? – fuknęłam i z powrotem usiadłam prosto. Tak zwane efekty uboczne spędzonej w szpitalu nocy z Morgensternem. Idiota pamiętał naszą małą „podróż” helikopterem i moje przerażenie. I proszę, wykorzystuje moje małe lęki przeciwko mnie i jeszcze znalazł sobie sprzymierzeńca w postaci mojego własnego osobistego kumpla.
- To co z tymi samolotami? – spytał zaczepnie Ben.
- Są ogromne na zewnątrz, małe i ciasne w środku, latają dziesięć kilometrów nad ziemią, w razie usterki nie można z nich wysiąść i są porywane przez terrorystów, a prawdopodobieństwo, że usiądzie za wami dzieciak z ADHD jest jak dwa do pięciu! – Nim skończyłam, parsknęli śmiechem. – No co? Taka prawda!
- W takim razie współczuję ci tego lotu – zaśmiał się taksówkarz.
- Dziękuję!
- Mówiłem do twojego nowego kolegi.
- Och.
Niewiarygodne. Przez następną godzinę nie istniałam. Był tylko Ben, Thomas, piłka nożna, wyścigi i od czasu do czasu mały uszczypliwy pojazd po mnie, bo czemu nie? Nie mogłam wysiedzieć w tym cholernym fotelu, z rozpaczą patrząc na tablice informujące, że do Stuttgartu zostało jeszcze sto kilometrów. Nawet radia nie mogłam spokojnie posłuchać, bo zagłuszała je głośna analiza ostatniego meczu Barcelony z Madrytem, a każda próba podgłośnienia kończyła się tym, że dostawałam po łapie. I to było bardzo nie fair.
Dopiero, gdy znaleźliśmy się w okolicach Stuttgartu panowie przypomnieli sobie o mojej obecności. Prawdopodobnie za sprawą mojego wiercenia się w fotelu wywoływanego zbliżającym się lotem. I chyba zaczynało mi być smutno z powodu Bena i tego, że musiałam go zostawić.
- Powinnam być na ciebie zła za te wszystkie spojrzenia i uśmiechy, ale chyba nie umiem – mruknęłam cicho, gdy staliśmy już w hali lotniska. Ben roześmiał się, a mnie aż ścisnęło, bo nie wiadomo, kiedy miałam po raz kolejny usłyszeć jego śmiech, czy w ogóle móc stanąć naprzeciw niego i udawać po raz kolejny, że wszystko gra. Nie, nie gra, bo muszę zostawić swoją bratnią duszę w pieprzonych Niemczech. A to przecież on jako-tako poskładał mnie do kupy i pomógł stawiać kolejne kroki. A co jeśli bez jego osoby obok sobie nie poradzę?
- Oczywiście, że nie umiesz. Gniewać się na mnie? Niewykonalne. – Uśmiechnął się rozbrajająco i jednym ruchem głowy, odrzucił opadające na oczy włosy.
- Ben, jeśli w wieku trzydziestu lat nie będę miała męża, to przyjadę do ciebie, a wtedy ty się ze mną ożenisz i wtedy będziesz mógł już do końca być takim kochanym draniem, okej?
- Kochanie, nie rób mi nadziei, bo konkurencja nie śpi – odparł i spojrzał gdzieś ponad moje ramię; gdzieś, gdzie zapewne dostrzegł kręcącego się Morgensterna. – Wydaje się być całkiem w porządku.
- Ben… - westchnęłam zmęczona. – Ja jadę do pracy, będę wykonywać swoją robotę i będę to robić profesjonalnie, wiesz?
- Mhm.
- A poza tym to on mnie strasznie wkurza, więc daj mi spokój.
- Nie bądź niemądra, tylko sobie z ciebie żartuję. – I na potwierdzenie swoich słów, wbił palec w mój bok. – Misiowaty uścisk na pożegnanie?
Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać, by zatonąć w ramionach Benjamina i po prostu odpłynąć. Dał mi tyle poczucia pewności i bezpieczeństwa w Titisee, że przez długi czas nie chciałam i nie potrafiłam go puścić. Musiałam naładować swoją wewnętrzną siłę na dalszą drogę i chyba tylko Ben mógł mi ją zapewnić w wystarczających ilościach.
- Będę za tobą potwornie tęsknić.
- Dasz sobie radę ze wszystkim. Tylko po prostu chciej i już nigdy więcej od niczego nie uciekaj, dobra?
Westchnęłam głęboko, nie potrafiąc mu cokolwiek obiecać. Bo przecież jak mi się noga powinie, to już do końca będzie prześladować mnie twarz Bena. I co ja wtedy zrobię?
- Zobaczę, co da się zrobić.
- Okej, to już coś – powiedział, po czym odsunął mnie od siebie i potarł dłońmi moje przedramiona. – Hej, wierzę w ciebie – dodał i dał mi pstryczka w nos.
- Tak, jestem dużą dziewczynką, a duże dziewczynki nie płaczą, tylko kopią tyłki, wiem – wyrecytowałam, na co oboje parsknęliśmy śmiechem.
- To co to za szklanki w oczach?
- Szlag… - Zacisnęłam zęby, czując pieczenie pod powiekami i wciąż się uśmiechając, odwróciłam głowę w drugą stronę. Spojrzałam na Morgensterna, który lekko zakłopotany obrócił się i wlepił wzrok w stojące na płycie lotniska samoloty. – Obiecałam sobie: żadnych łzawych pożegnań.
- Bądź mężczyzną… - Chciał coś jeszcze dodać, ale przerwał mu komunikat o odprawie naszego samolotu. Stłumiłam bolesne jęknięcie na samą myśl o wpakowaniu się do metalowej puszki, ale nim zdążyłam o tym powtórnie pomyśleć, Ben znów ściskał mnie w swoich ramionach i szeptał słowa pożegnania. – Zmykaj. I nie bój nic.
- Dzięki. Za wszystko.
Jeszcze długo oglądałam się przez ramię w stronę Bena, niepewnie krocząc obok Morgensterna. Nerwowo zaciskałam palce na pasku torby, gdy jakiś chudy chłopaczek sprawdzał mój dowód i kartę pokładową. Obawa cały czas rosła i po raz kolejny nie mogłam nad nią zapanować. Ben umiał mi pomóc. Ale Ben zniknął, gdy tylko ciężkie metalowe drzwi zamknęły się tuż za plecami Thomasa.

* * *

i nie będę spać w nocy
tak, bądźmy szczerzy, nie zmrużę oka
ale wiem, że mogę przetrwać
przejdę przez ogień, aby ocalić swoje życie
i pragnę tego, pragnę mojego życia tak bardzo
robię wszystko, co w mojej mocy

* * *

Głęboki wdech i jeszcze głębszy wydech. Samoloty nie spadają. Tylko czasami, ale bardzo rzadko. Wszystko będzie dobrze. To tylko godzina lotu. Przecież to nic w porównaniu z podróżami do Kanady, czy Japonii.
- Spoko, samoloty to najbezpieczniejszy środek lokomocji.
Spojrzałam na siedzącego po mojej lewej Morgensterna, który próbował wykrzywić usta w pokrzepiającym uśmiechu. Marnie mu to szło. Przymknęłam powieki i oparłam głowę o zagłówek, modląc się po cichu, aby było już po wszystkim.
- Mam ci jakoś pomóc? Powachlować ci? Poprosić o wodę? Bo w trzymaniu za rękę jestem słaby.
- Po prostu bądź cicho, staram się uspokoić – poprosiłam cichym głosem, próbując ustabilizować swój przyspieszony oddech.
- A wiesz, że gdybyś zajęła się rozmową Z KIMŚ, to nie myślałabyś w ogóle o locie?
- Wiem, że jak zaraz się nie zamkniesz, to osobiście dopilnuję, byś całą podróż spędził w luku bagażowym.
Sapnął pod nosem z niezadowolenia, ale nic już nie powiedział. Za to ja coraz mocniej odczuwałam napięcie związane z rychłym startem i nijak nie umiałam zapanować nad drżącymi rękoma i przeczuciem, że stanie się coś złego. Mogłam to zbagatelizować, bo miałam je przy każdym z blisko setki lotów, jakie odbyłam w swoim życiu, ale przecież nigdy nic nie wiadomo.
- Jezu Chryste, spadamy! – na wpół krzyknęłam, gdy poczułam mocne szarpnięcie. A potem usłyszałam zduszone parsknięcie śmiechem.
- Nie, cykorze, samolot zaczyna kołować.
Zacisnęłam mocno wargi i jeszcze mocniej pięści w razie, gdyby znów próbował być taki mądry, a mi by to przeszkadzało. Czyli szansa na obicie Morgensterna jest dosyć wysoka.
- Posłuchaj, nic się nie stanie – zaczął jak najbardziej przekonującym tonem. - Dolecimy spokojnie do Salzburga w jednym kawałku. Na pokładzie jest tylko kilka osób i nie ma wśród nich żadnego Araba z bombą. I spójrz… Nikt za tobą nie siedzi. Nie ma żadnego nadpobudliwego dzieciaka, który zakłóciłby ci drzemkę. A jak ci tak ciężko zasnąć, to tam siedzi całkiem fajny koleś, na którego sobie możesz popatrzeć. Oczywiście, wiesz, zawsze obok jestem ja, no ale z tym rozwalonym ryjem nie bardzo spełniałbym się w roli tajemniczego przystojniaka z samolotu. Tak że ten, ja dalej będę kaleką z rozwiązanymi sznurówkami, a ty umilaj sobie podróż jak chcesz – zakończył i nasunął na uszy swoje ogromne słuchawki. – I zasłoń sobie okno, na litość Pointnera, nie patrz na silnik!
Pochylił się nade mną, pociągnął za sznurek rolety i zasłonił nią okno, a sam wtopił się w swoje siedzenie i skupił na głośnej muzyce. Przez chwilę siedziałam bez ruchu, nawet nie zwracając uwagi na fakt, że maszyna powoli wzbija się w powietrze. Czułam się trochę przetrącana przez to, jaki przez chwilę był… opiekuńczy? Czy może przejęty moją małą fobią? Zwał jak zwał, próbował odwrócić moją uwagę od tego całego strachu, a przy okazji ładnie pachniał.
Nie no, ludzie, ciśnienie spadło, zaczynam pieprzyć od rzeczy.
Trzęsłam się jak galareta na Boże Narodzenie, gdy samolot wzbił się na odpowiednią wysokość. Odpięłam pasy i wytarłam spocone dłonie o spodnie, rozglądając się po pokładzie. Nie, w ogóle nie szukałam tego ‘całkiem fajnego kolesia’. Jak się okazało, wcale nie był taki fajny, Morgenstern musi zmienić swój gust co do mężczyzn.
Opadłam z powrotem na fotel i nim zdążyłam zapanować nad własną rękę, ona już spoczywała na łokciu Thomasa. W moich oczach musiało być tyle przerażenia, co w jego zdziwienia, ale mimo to udało mi się znaleźć na tyle opanowania, by szybko cofnąć dłoń. Oblizałam spierzchnięte usta i uciekłam wzrokiem gdzieś w fotel przed nim.
- To… O czym chcesz pogadać?
Uśmiechnął się. Nawet ładnie, choć przypominam, że moje postrzeganie otoczenia na wysokości kilku tysięcy metrów jest nieco zakrzywione. Odwzajemniłam ten gest trochę nerwowo, ale jak okazało się już niejednokrotnie, on wiedział jak wybrnąć z tego typu sytuacji.
- Może o twoim przystojnym przyjacielu, co? – wystrzelił, na co prawie zakrztusiłam się śliną.
- Czy ty masz jakiś dziki pociąg do facetów?
- O nie, moja droga, sto procent hetero. Co nie zmienia faktu, że ten cały Ben nie jest ci obojętny.  – Uśmiechnął się tak, jak przez całą drogę uśmiechał się do mnie Ben i porozumiewawczo puścił oczko.
No zmówili się jeden na drugiego!
- Bo nie jest, ale pod względem bardzo koleżeńskim! – Chyba swoim krzykiem zaczynam samą siebie pogrążać. – Hej, on bardzo mi pomógł, okej? Taka… silnie pokrewna dusza… - dodałam ciszej, naciągając rękawy swetra na dłonie.
- A Stoch? – zapytał, a widząc mój pytający wzrok, szybko dodał: - Ciągle widziałem was razem w Titisee. Wyglądało na to, że całkiem nieźle się dogadujecie.
- Tak to bywa, gdy znasz kogoś prawie osiem lat, z czego półtora roku spędziłeś z nim pod jednym dachem. Poznaliśmy się w Turynie podczas igrzysk, a dwa lata później mieszkaliśmy razem na studiach, dopóki się nie ożenił. To mój przyjaciel. Prawie brat. W sumie trochę taki bliźniak, tylko starszy o dwa lata. No nieważne.
Thomas zmrużył oczy i przez chwilę nad czymś się zastanawiał. Aż w końcu się odezwał, a ja po raz kolejny miałam ochotę palnąć sobie w czoło.
- Co robiłaś w Turynie na igrzyskach?
Chryste.
- Byłam – odpowiedziałam pospiesznie, na co mruknął powątpiewająco.
- Też tam byłem.
- Jeśli próbujesz na mnie wymusić opóźnione o prawie osiem lat gratulacje za zdobycie złotego medalu, to nawet na to nie licz.
- Czyżbyś interesowała się przebiegiem mojej kariery?
- Chciałbyś – prychnęłam. Co miałam powiedzieć? Że byłam na konkursie skoków w Turynie? Ba! W Vancouver też? Jeszcze mi brakowało, aby wzbudzać jakieś podejrzenia w tym ćwoku. – Po prostu liczyłam na złoto Małysza, ale jakiś austriacki wymoczek wszedł mu w paradę. No i masz. – Zmierzyłam go fałszywie pogardliwym spojrzeniem, ale zaraz roześmiałam się, gdy wymierzył mi kuksańca z łokcia.
- Sama jesteś wymoczkiem – prychnął i uśmiechnął się triumfalnie. – Czyli mogłem spotkać cię wcześniej?
Wzruszyłam ramionami, w głowie mając jedno: spotkałeś. Po konkursie olimpijskim na dużej skoczni w Whistler, na parkingu za obiektem, gdy czekałam z Kamilem na busa polskich skoczków. Podszedł do Małysza, pogratulował mu, uścisnął rękę Stochowi, Huli i Miętusowi. Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem i tylko pomachał ręką, jakby samemu nie rozumiejąc tego gestu, po czym uciekł świętować medal Schlierenzauera.
- Całe szczęście do tego nie doszło.
- Ale teraz będziemy mogli nadrobić stracony czas. – Kilkukrotnie uniósł brwi, robiąc przy tym minę jak mój młodszy braciszek, gdy planował coś diabolicznie złego. Zapłakałam w duchu, powtarzając słowa Bena: to nie skończy się dobrze.
Po raz kolejny czułam, że wpakowałam się w jakieś jedno wielkie gówno. I choć Morgenstern momentami był naprawdę denerwujący, to jednocześnie miał w sobie coś, co nie pozwalało mi go nie lubić. Bo jakby nie patrzeć nie miałam do tego powodu, ale wciąż czegoś się bałam. Nie wiem, to nie musiało mieć związku z nim. Thomas wydaje się być zbyt dobry, zbyt miły by mógł zrobić cokolwiek, co mogłoby zakończyć całą tę sprawę katastrofą. To chyba wciąż siedzi we mnie. Choć zaczynam coś nowego, coś, co może pozwolić mi zapomnieć o wszystkim tym, co zostawiłam w Polsce, to z drugiej strony czuję ogromny żal i wyrzuty sumienia. Po trzech miesiącach, gdy w końcu znalazłam się w położeniu, które ma zapewnić mi nowy początek, zaczynam czuć irracjonalny smutek związany z zakończeniem tamtej części mojego życia. Tak, jakbym tego chciała, ale jednocześnie nie. Bez sensu, ale to jest silniejsze ode mnie.
- Hej, chcesz usłyszeć dobrą wiadomość? – Głos Morgensterna wyrwał mnie z zamyślenia. Obracając głowę w lewo natknęłam się na szeroki uśmiech skoczka, który sięgał po swój pas. – Zaraz lądujemy. I widzisz? Nie musiałaś się bać. Nic się nie stało. Wszystko skończyło się dobrze.
W porządku. Przestanę się bać. Wszystko skończy się dobrze.

* * *

cóż, mam grubą skórę i elastyczne serce
ale twoje ostrze może być zbyt ostre
jestem jak gumka, dopóki nie pociągniesz zbyt mocno
tak, mogę pęknąć i szybko poruszyć
lecz nie zobaczysz mnie w kawałkach
bo mam elastyczne serce

*

Żyję. I wracam.
Przepraszam, że po tak długim czasie pojawiam się z taką marną przejściówką. Zdecydowanie zasługujecie na coś o wiele lepszego. O ile komuś to całe czekanie się nie znudziło.
Ale teraz będzie już tylko lepiej.

 PS. Niebieski mi się już okropnie znudził. Biel i czerń to zdecydowanie moje klimaty.