piątek, 14 marca 2014

6. Give me a reason to turn and run.


*

szukam miejsca
szukam twarzy
czy jest tu ktoś, kogo znam?
ponieważ nic nie idzie zgodnie z planem
i wszystko jest niepoukładane
i nikt nie chce być sam

* * *

Ja tylko chciałam trochę pouciekać przed własnym życiem i poczuć się jak Elizabeth Gilbert*, gdy próbowała poukładać wszystko na nowo, poszukując siebie pośród rzymskich uliczek i znajdując odpowiedzi na wszystkie pytania w indyjskich świątyniach. Chciałam oczyścić swój zabałaganiony umysł. Chciałam poczuć, jak to jest być wolnym. Chciałam przeżyć to, czego w swoim dwudziestoczteroletnim życiu jeszcze nie przeżyłam. Chciałam zaszaleć i uwolnić się od wszystkiego, co do tej pory mnie krępowało. Może chciałam też trochę się nad sobą poużalać; zrobić z siebie bohaterkę tragiczną, licząc, że w najmniej oczekiwanym momencie wszystko obróci się o sto osiemdziesiąt stopni i zmieni raz na zawsze.
Tego chciałam i tylko tego.
I zamiast trzymać w rękach wręczonych przez przypadkowego paryżanina bukiet kwiatów, ściskam w nich pęknięty kask Morgensterna. Gdzieś pomiędzy powtarzaniem sobie, że wszystko będzie dobrze, po raz kolejny przewinęła się myśl, że chciałabym być teraz w domu.
Nie.
Spojrzałam z niepokojem przez ramię w stronę namiotu medycznego. Dochodziły stamtąd tylko strzępki rozmów, z których nic nie wynikało. I to mnie frustrowało, bo skoro już zostałam wciągnięta w tę zabawę, to chociaż ktoś, do cholery, mógł mnie poinformować, czy on w ogóle jest w jednym kawałku! Zamiast tego kazali czekać i czekać i czekać… A ja? Boję się. Boję się o człowieka, który jest mi zupełnie obcy, ale który jeszcze dzisiaj przed konkursem, dosłownie dwie godziny temu, uśmiechnął się i powiedział durne ‘cześć’. Który wczoraj rzucił mi swoje kwiaty, wręczone mu za zwycięstwo na tej samej skoczni, która dzisiaj go pokonała. To było trochę tak, jakbym czuła się jakoś do niego przywiązana. Nie wiem. Po prostu… martwię się o niego.
- Musisz mi pomóc.
Głos Herberta powstrzymał mnie od kolejnych głębokich wyznań. Automatycznie spojrzałam za jego plecy, które przysłaniały wejście do namiotu, uniemożliwiając mi choćby krótkie zobaczenie Thomasa. Od razu przeniosłam zaskoczony wzrok na Austriaka.
- Tobie?
- Mi, jemu, czy to teraz ważne? Chodzi tylko o to, abyś wzięła to – tu wcisnął w moje ręce średniej wielkości torbę sportową – i poleciała z nim do szpitala. Tylko tyle.
- Tylko… tyle? – wycedziłam, patrząc na niego, jak na skończonego idiotę, którym zresztą zdawał się być. – A tobie niby za co płacą? Powiedz mi tylko, czy wszystko z nim w porządku i się ode mnie odczep, dobra?
Pokręcił głową z pełnym litości uśmiechem.
- Dziewczyno, jestem tu sam, a tam czeka na mnie jeszcze pięciu innych skoczków. Przecież nie mogę ich zostawić!
- A on? On jest chyba teraz najważniejszy z nich wszystkich, prawda?
- Nie rozdwoję się! Chciałbym, ale nie umiem! Dlatego proszę, a nawet błagam, pomóż mi! Jemu! Cokolwiek! – Podrzucił rękoma, czerwieniąc się trochę ze złości, trochę z bezradności. Zacisnęłam szczęki, bo czułam się podobnie. Tyle, że ja zostałam w to wciągnięta siłą i bardzo, ale to bardzo tego nie chciałam. – Słuchaj, już raz mu pomogłaś. Co ci szkodzi zrobić to ponownie?
Prychnęłam, bo to było takie beznadziejne. Daj palec, a wezmą całą rękę. To się nazywa naruszanie czyjejś cierpliwości i dobroci. A ja… A ja, do cholery, mam za miękkie serce.
Już miałam coś powiedzieć, gdy z namiotu wyszła grupka ratowników. Składane łóżko zatrzęsło się na nierównie usypanym śniegu, wprawiając w lekkie drganie nieruchomego Morgensterna. Zupełnie inaczej patrzyło się na to ze świadomością, że jeszcze parę godzin temu śmiał się razem z Kraftem, gdy zamknęli windę tuż przed nosem Schlierenzauera.
- Kornelia, proszę – szepnął błagalnie Herbert. Przymknęłam oczy, policzyłam szybko do pięciu i otwierając powieki, pokiwałam lekko głową.
- No już dobra, dobra. Boże kochany… Tylko daj mi jakiś namiar na siebie!
Uśmiechnął się z ulgą i zrobił lekki ruch, jakby z całej tej wdzięczności chciał mnie objąć. W zamian szybko podał swój numer i popchnął w kierunku powoli odjeżdżającego nam Thomasa. Przewiesiłam torbę przez ramię i pobiegłam. Zwariowałam, wiem, ale odkąd znalazłam się w Titisee nic nie miało racjonalnego wyjaśnienia.
A na helikopter, to ja się w ogóle nie pisałam.
Jeden z ratowników praktycznie siłą wcisnął mnie do środka gotującej się do startu maszyny. I to nie dlatego, że nagle zdecydowałam się odpuścić. Po prostu na widok rozpędzających się śmigieł przymarzłam do śniegu i nie mogłam się ruszyć. Schowałam głowę w rękach i próbując uspokoić się na zewnątrz, gdzieś w środku ryczałam jak mały bachor. Na całe szczęście było zbyt głośno, aby ktokolwiek mógł usłyszeć mój wrzask, gdy helikopter szarpnął i zaczął się unosić. W którymś momencie nieco za mocną zatrzęsło i osunęłam się w bok, uderzając lekko kolanem o metalowy stelaż łóżka, na którym leżał nieprzytomny Thomas. Rozwarłam palce i spojrzałam, właściwie po raz pierwszy, na niego. Skłamałabym mówiąc, że wygląda to źle. Jest o wiele gorzej.
Ma pecha. Nie mówię tylko o tym upadku, który przewijał się przed moimi oczami niczym stara taśma filmowa. Ma pecha, bo trafił na mnie. Walić tę gadkę o tym, że wtedy na siłowni mu się poszczęściło. Tak naprawdę nie mógł gorzej trafić. Nie jestem dobra ani w pomaganiu, ani w podpieraniu ludzi na duchu, gdy tego potrzebują. Nie umiem zaopiekować się kimś, nie wiem, jak to jest być za kogoś odpowiedzialnym. A on tego właśnie teraz potrzebuje.
Odruchowo chwyciłam za koniec koca i naciągnęłam go na nieco odkrytą szyję blondyna. Nie chciałam, by podczas wychodzenia z helikoptera go przewiało, a on tak nagle otworzył oczy. Wstrzymałam przyspieszony lotem oddech i przez chwilę w bezruchu przypatrywałam się jego zmęczonemu spojrzeniu, wędrującemu po suficie maszyny. Aż w końcu zatrzymał je na mnie. Odetchnął głęboko przez maskę tlenową, jakby odczuł swego rodzaju ulgę, choć nie jestem pewna, czy to nie ja byłam tą, której nagle ciężki głaz spadł z serca. Poruszyłam ustami w niemym „hej”, na co odpowiedział powolnym opuszczeniem powiek i ponownym ich uniesieniem. Jakby w ten sposób chciał dać znać, że dobrze, że z nim jestem. To było takie… dobre. I trochę dodało mi odwagi.
Bo nie wiem jak mocno byłam tym wszystkim przerażona. Chyba równie mocno, jak byłam szczęśliwa, gdy zbliżyliśmy się do lądowania.

* * *

Gdy tyłek już mnie bolał od siedzenia na plastikowym krześle, a plecy miały dość podpierania ścian, po prostu krążyłam od jednego końca korytarza do drugiego i próbowałam odnaleźć w tym wszystkim jakikolwiek sens. Zabawne – nie znalazłam go. Albo sprytnie się przede mną chował, albo w ogóle nie istniał.
Czas tak po prostu mijał, podczas gdy ja powoli zaczynałam mieć dosyć sterylnych ścian szpitalnego korytarza. Przerywana przez pojedyncze szmery cisza, co jakiś czas pojawiający się ludzie i ohydny zapach – wszystko to wzmagało irytację tym, że wciąż pozostawałam bez jakichkolwiek informacji. Jedne badania, drugie, trzecie… I zero konkretów.
- Na strachu się skończyło. – Usłyszałam w pewnym momencie za sobą. Mężczyzna pod sześćdziesiątką stał za moimi plecami i przeglądał jakieś papiery, a gdy poczuł mój wzrok, uśmiechnął się jak typowy miły staruszek. – Nieźle się poobijał, złamał mały palec, ale wygląda na to, że jeszcze niejedno wyskacze.
- Czyli wszystko gra? Mogę przestać panikować?
- Nawet musi pani. Zrobimy tylko jeszcze tomografię, ale nie wydaje mi się, żeby jej wyniki miały nas czymś zaskoczyć.
Tuż po tych słowach drzwi sali, zza których przed chwilą wyszedł lekarz, otworzyły się. Król Thomas I wyjechał na szpitalnym łóżku, trzymając zewnętrzną część obandażowanej dłoni przy czole i patrząc tępo w sufit. Poznałam to spojrzenie; już raz się z nim zetknęłam. Czyżby znów był na siebie wściekły?
- Mówił coś? – spytałam, odprowadzając Morgensterna wzrokiem.
- Szczerze mówiąc, to niewiele. A teraz przepraszam, obowiązki wzywają. – Poprawił opadające z nosa okulary i ruszył w kierunku znikającego na końcu korytarza Austriaka. Jeszcze ostatni raz spojrzałam w tamtą stronę i dopiero, gdy plecy mężczyzny zginęły za rogiem pozwoliłam sobie na głośne stwierdzenie, że z ponownie bliskim autodetonacji Thomasem będzie zajebiście i malinowo.
Chciałam wykonać odwrót, ale uniemożliwiła mi to wysoka i postawna pielęgniarka o typowej niemieckiej urodzie, która właśnie opuszczała przed chwilą zajmowaną przez Morgensterna salę. Z miną, jakby nie spała od trzech lat, tylko wcisnęła mi w dłoń coś niewielkiego i chłodnego, po czym poszła w sobie znanym kierunku. Obejrzałam się za nią z zaskoczeniem, po czym rozluźniłam zaciśniętą pięść, w której znajdował się srebrny łańcuszek z dwoma zgrabnymi zawieszkami. Nawet nie zdążyłam im się przyjrzeć, bo na korytarz wbiegł Herbert i Pointner, z marszu pytający o Thomasa. Szybko wcisnęłam wisiorek do kieszeni kurtki i obróciłam się w ich stronę.
- Rozmawiałaś z nim? – spytał Herbert gdy przekazałam praktycznie co do słowa to, co usłyszałam od lekarza. – Mówił coś?
Pokręciłam głową, bo pewnie nawet gdyby taka możliwość się pojawiła, chyba nic bym od Thomasa nie usłyszała. No, może znów kazałby mi spadać, ale uznajmy, że to nie wliczało się do cennych informacji.
- Dopiero pojechał na tomograf. Myślę, że potem będziecie mogli z nim pogadać. Albo przynajmniej spróbować – dodałam szybko.
- Dzięki, że z nim tu przyleciałaś – mruknął Herbert. Automatycznie lekko się skrzywiłam, przypominając sobie lot helikopterem. – Naprawdę.
- Dziewczyna świetnie się spisała! Znowu! – Aż podskoczyłam, gdy głos w końcu zabrał trener. Ostrożnie zrobiłam krok w bok, nieco oddalając się od niego, ale to nie przeszkodziło mu w chwyceniu mnie za ramię i spojrzeniu w oczy. – To doprawdy niesamowite, co do tej pory zrobiłaś. Jesteś… jesteś wspaniała – wyznał i uśmiechnął się lekko.
- Taaak… I trochę zmęczona. – Ostrożnie wyzwoliłam swoje ramię spod uścisku Alexandra Pointnera i posłałam obojgu wymowne spojrzenie. – Pozwolicie, że wrócę do hotelu.
W zasadzie nie poczekałam na odpowiedź. Po prostu wyminęłam ich i ruszyłam przed siebie.

* * *

Plan był jasny i prosty: po prostu jak najprędzej i jak najdalej się stąd wynieść, zanim ktokolwiek lub cokolwiek mnie powstrzyma. Albo gorzej, zanim ja sama to zrobię. Mus w końcu przerwać tę serię komicznych wydarzeń, którą rozpoczęło znalezienie się w Titisee-Neustadt. Jestem pewna, że jak najszybsze opuszczenie tego miasta rozwiąże problem. Po prostu muszę działać szybko i bez zastanowienia.
Czyli kompletnie wbrew sobie.
- Ben, ja zwariowałam – oświadczyłam zupełnie poważnie, tępo patrząc przez przednią szybę jego taksówki. Sunął wolno po drodze, czekając aż sama zacznę wyrzucać z siebie to, co leżało mi na sercu. A miałam wrażenie, że przez ostatnich kilka dni uzbierało się tego całkiem sporo. – Muszę w końcu zsiąść z tej karuzeli, zanim się porzygam.
- Po prostu trochę za dużo się wydarzyło – ocenił, a w tym wszystkim był po prostu tym Benjaminem, którego zdążyłam do tej pory poznać. Śmiał się z tego, co ‘zgotował mi los’ i nie widział w tej sytuacji tej powagi i bezsensu, o których mówiłam ja. – Pamiętasz, co ci powiedziałem parę dni temu, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy? – Obrócił głowę w moją stronę, a widząc ciskające w niego piorunujące spojrzenie, zaśmiał się perliście. – Oczywiście, że pamiętasz. Czyżbym miał rację?
- A ty dalej swoje, co? – rzuciłam poirytowana. – To, co się do tej pory zdarzyło to seria przypadków i ich następstw, rozumiesz?
- Rozumiem, ale wolę swoją wersję.
Przewróciłam oczami i wtopiłam się w fotel, wlepiając wzrok w mijane za oknem miasto. Titisee, jak ja ciebie nienawidzę…
- Masz rację, trochę za dużo się wydarzyło – mruknęłam po chwili ciszy. Spuściłam głowę, bawiąc się swoimi palcami i próbując jakoś przetoczyć wszystkie myśli przez głowę. – Wiesz, Ben, oni naprawdę proponują mi coś wielkiego, coś, co mogłoby mi pomóc oderwać się od przeszłości i pozwolić zacząć wszystko od nowa. I wydaje mi się, że ja w jakimś stopniu tego chcę. Problem jest w tym, że ja jestem tym wszystkim przerażona, bo to byłoby już takie całkowite odcięcie się od przeszłości.
- Wydawało mi się, że tego właśnie chcesz?
- Też tak sądziłam, ale teraz, gdy nadarzyła się okazja takiej stuprocentowej ucieczki nie jestem pewna czy chcę, aby tamto życie się skończyło… - Zagryzłam wargę z nadzieją, że wszystkie inne kotłujące się myśli jak najszybciej ulecą. Bez skutku, Ben je przytrzymał.
- A może boisz się tego, co przed tobą? – Spojrzał na mnie badawczo, na co odwróciłam głowę w drugą stronę. – Kornelia, popatrz na mnie. Strach cię obleciał, bo nie wiesz, czego się spodziewać, prawda? – spytał, gdy odważyłam się zwrócić na niego swój wzrok. – Boisz się, że ktoś cię znowu zrani, albo, że znów odczujesz potrzebę ucieczki, tak?
Przez dłuższą chwilę milczałam, próbując znaleźć jakieś odpowiednie słowa, które nie brzmiałyby aż tak brutalnie. W tym samym czasie zdążyliśmy dojechać do hotelu. Ben zaparkował, zaciągnął ręczny i opierając ramię o kierownicę, obrócił się w moją stronę.
- Słuchaj, nie każdy ogień musi oznaczać, że się sparzysz. Równie dobrze możesz się przy nim ogrzać. Musisz tylko zaufać sobie i innym, nawet, jeśli wiąże się to z ryzykiem.
- Jedyne, co muszę, to stąd wyjechać – szepnęłam bardziej do siebie, niż do bruneta. – Jak najszybciej.
A gdy ponownie spojrzałam na niego z wyraźną prośbą o zrozumienie, tylko uśmiechnął się z powątpiewaniem.
- Co?
- Chciałaś uciec. Uciekłaś. Znalazłaś się w miejscu, gdzie dostałaś szansę na coś nowego, lepszego. I też chcesz uciec? Kornelia, to błędne koło!
-  To co ja mam zrobić?! – prawie krzyknęłam, bo już naprawdę jestem zmęczona. Zmęczona, zła, głodna i skołowana do granic możliwości. Ben przez chwilę nad czymś myślał, po czym równie zrezygnowany opadł plecami na swój fotel i oparł głowę o zagłówek. – Wybacz, że trafiła ci się taka popieprzona pasażerka – mruknęłam po chwili.
- Masz tendencję do głupiego gadania – stwierdził, patrząc gdzieś przed siebie. – Nie wiedzieć czemu i tak cię jakoś lubię. – I to była chyba jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie ostatnio usłyszałam. Na znak, że jakoś to doceniam, lekko szturchnęłam łokciem jego, na co od razu odpowiedział tym samym. Przez chwilę milczeliśmy, co jakiś czas tylko parskając krótkim śmiechem. Czułam, że pomimo naszej rozmowy to były dobre momenty; takie, które zapamiętam i do których będę wracać. Takie zwyczajne, jak wiele innych, ale mimo wszystko…
- Kornelia?
- Hm?
- Bądź rozsądna, proszę. Jedź do tego chłopaka, porozmawiaj z nim, poznaj go. Poznaj tych wszystkich ludzi, którzy wyciągają do ciebie rękę. Jeśli to jest jakaś szansa, to nie tylko ty będziesz żałować, że jej nie wykorzystałaś.
- Ben…
- Serio mówię. Nie bałaś się ruszyć samotnie w wielką Europę, więc nie bój się postawić kroku naprzód i zrób sobie lemoniadę, gdy życie podsuwa ci cytryny, dobra?
Przewróciłam oczami. Im dłużej gadał, tym bardziej przekonywałam się do jego słów. Mimo to wątpliwości wciąż krążyły po mojej głowie i nie ustępowały. Gdyby wszystko było takie łatwe, na pewno nie znajdowałabym się w tej taksówce, nie z Benem, nie w Titisee. Wsunęłam zmarznięte ręce do kieszeni kurtki i tknęło mnie. W palce prawej dłoni wkręciło mi się coś chłodnego, co zdecydowanie nie należało do mnie. Wyciągnęłam rękę i automatycznie zrobiło mi się gorąco.
- Zgaduję, że wracamy do szpitala, tak?

* * *
czy nikt nie próbuje mnie odnaleźć?
czy nikt nie zabierze mnie do domu?

* * *

Wdech i wydech.
Nacisnęłam klamkę i bardzo ostrożnie otworzyłam drzwi od szpitalnej sali. Skrzywiłam się, gdy zawiasy głośno skrzypnęły. Mógł już spać, gdy jakaś idiotka z syndromem wiecznego zagubienia postanowiła go odwiedzić po godzinach wizyt. Pomieszczenie było zaciemnione, jedynie w kącie paliła się lampa. Thomas leżał na wyglądającym na niewygodne łóżku ze słuchawkami na głowie, z których dochodziła głośna. Najwidoczniej moje obawy o jego obudzenie były zupełnie niepotrzebne. Zamknęłam za sobą drzwi i powoli zaczęłam pokonywać odległość do łóżka, jakby dzieliły nas kilometry. Zauważył mnie dopiero w momencie, w którym wyciągnęłam rękę w stronę drewnianej szafki, aby położyć na niej łańcuszek. Nieporadnie zsunął z głowy słuchawki i pierw spojrzał na swoją własność, a potem na mnie.
- Myślałem, że przepadło – chrypnął cicho.
- Przepraszam, zupełnie zapomniałam, że to wzięłam – odparłam jeszcze ciszej, unikając jego wzroku. – Jak się czujesz?
- A jak myślisz?
- Powiedziałabym, że gównianie, ale… - urwałam. Właśnie usłyszałam w głowie to, co powiedziałam. Wywróciłam oczami i machnęłam ręką, może o tym zapomni. – To mówisz, że wszystko gra, tak? – Głos mi jakoś dziwnie zaskrzeczał, gdy próbowałam zamaskować swoją wcześniejszą wypowiedź. Chrząknęłam i spojrzałam w końcu na Thomasa, który po krótkiej chwili gapienia się na mnie jak na wariatkę, cicho się zaśmiał.
- Nie, nie gra, ale bywało gorzej – stwierdził, siląc się na lekki grymas twarzy. Wykrzywiłam usta w uśmiechu, który jednocześnie oznaczał akceptację tej odpowiedzi, ale także mówił, że nie bardzo wiem, co dalej. Ale zdaje się, że Morgenstern jest mistrzem tego typu sytuacji, bo zaraz przerwał ciszę. – No i co tak stoisz? Siadaj. – Kiwnął głową na stojący przy łóżku duży fotel. Obrzuciłam Austriaka zaskoczonym spojrzeniem, po czym zaczęłam nawigować rękoma na drzwi.
- Nie, nie, ja się zmywam, chciałam tylko ci to oddać i już mnie nie ma! – Posłałam mu szybki uśmiech i zbliżyłam się do drzwi. Już chwytałam klamkę, gdy zatrzymał mnie jego głos.
- Słyszałem, że nie chcesz przyjąć propozycji Pointnera…
A by cię szlag, Morgenstern.
Odchyliłam głowę do tyłu i głęboko westchnęłam. A liczyłam na szybką wizytę w szpitalu, krótką miłą pogawędkę i powrót do hotelu, do ciepłego łóżka. Odwróciłam się w jego stronę. Patrzył na mnie wyczekująco, co w sztucznym świetle i w połączeniu z jego poobijaną twarzą wyglądało dość upiornie.
- To zbyt poważna decyzja, aby podjąć ją tak nagle, nie sądzisz? – spytałam nazbyt oficjalnie. – Twój trener i fizjoterapeuta może mają odmienne co do tego zdanie, ale…
- Och, daj spokój, przestań trajkotać. Chciałem cię tylko jakoś zagadać, abyś została chwilę dłużej.
Zatrzepotałam rzęsami, patrząc na niego ze zdziwieniem. Uśmiechnął się trochę po łobuzersku i poklepał swoje łóżko. Ani drgnęłam.
- Dlaczego?
- Bo jestem tu sam? Bo mi się nudzi? Bo mam ochotę z kimś pogadać? Po prostu… - I wzruszył ramionami, jakby mimo to, było mu wszystko jedno czy zostanę, czy za chwilę trzasnę drzwiami. Ale i tak po chwili spojrzał na mnie z nadzieją, że jednak dotrzymam mu towarzystwa. – To jak?
- A czy ty nie powinieneś odpoczywać? Albo spać? Jest już grubo po dziesiątej – poinformowałam, stukając w szkiełko od zegarka, zapiętego na moim lewym nadgarstku.
- Godzinka.
- To naprawdę nie jest dobry pomysł, patrząc na to, co się dzisiaj stało. Potrzebujesz spokoju, ciszy, odpoczynku i…
- Czterdzieści pięć minut.
- … i przez zmęczenie zaczynasz majaczyć.
- Kornelia…
- Jest już cisza nocna, a poza tym to ja i tak nie powinnam tutaj być! Wiesz co ja musiałam zrobić, aby się tutaj do ciebie dostać? Wiesz jak ucierpiał mój honor i moja duma, gdy prawie zamrugałam się na śmierć do lekarza dyżurującego? Nie wiesz nawet…
- Pół godziny!
- Jezu Chryste, DOBRA! – warknęłam i usiadłam w tym jego cholernym fotelu. Posłałam mu rozzłoszczone spojrzenie, gdy uśmiechnął się z satysfakcją. – Pół godziny, pamiętaj – rzuciłam ostrzegawczo, unosząc rękę z zegarkiem.
- Aha. Pół godziny, godzina, ewentualnie cała noc… – mruknął pod nosem, poprawiając się na łóżku. Wywróciłam oczami i kazałam mu usiąść, bo przecież ta poduszka, na której leżał wymagała porządnego strzepania. Oklepałam ją z kilku stron i znów podłożyłam pod jego plecy, co by się nie męczył. A on mi cicho wymruczał: – Ca-ła-noc.
- Dwadzieścia siedem minut i trzydzieści siedem, sześć, pięć…
Wypuścił powietrze przez nos i pokręcił głową z dezaprobującym spojrzeniem. Uniosłam tylko ręce na znak niewinności i opadłam na miękki fotel, uginając nogi i opierając je na metalowej części łóżka Thomasa.
- Przekonaj mnie – odezwałam się po chwili ciszy, rzucając mu wyzywające spojrzenie. Pierw spojrzał na mnie pytająco, jakby nie rozumiejąc, o co mi chodzi, ale byłam pewna, że doskonale został uświadomiony w bardzo ważnej kwestii. Gdyby nie wiedział, nie siedziałabym tu teraz. A on nie uśmiechnąłby się w triumfalny sposób.
- Niby nie chcesz przystać na tę ofertę, ale jednak jesteś jej ciekawa.
- Może po prostu potrzebuję dobrego powodu, by ją przyjąć?
Graj, Kubiak, graj z nim! Ten wyniosły wyraz twarzy, tak charakterystyczny dla tych wszystkich Austriaków, wyraźnie daje do zrozumienia, że ten krótki początek słownej potyczki ewidentnie mu się spodobał. Może nawet tego chciał.
- A jaki według ciebie jest wystarczająco dobry?
No właśnie, jaki? Czego tak naprawdę potrzebowałam, aby zgoda przeszła mi przez gardło? Uniosłam wyżej podbródek i spojrzałam na niego z pewnością siebie.
- Najkorzystniejszy dla mnie.
Przez chwilę spoglądał na mnie w skupieniu, po czym jego twarz nagle rozjaśniła się i już nie było na niej śladu po hardym wyrazie.
- Możemy tak w nieskończoność – stwierdził i śmiejąc się gardłowo, oparł wygodnie głowę o poduszkę i przymknął oczy. – Przestań się zgrywać. Albo zyskasz, albo stracisz, rób co chcesz.
- Och.
Przez moment wpatrywałam się z wysoko uniesionymi ze zdziwienia brwiami w oblicze Morgensterna. Czyli mogłam sobie zrobić, co zechcę, tak? Nikt z nich nie będzie mnie ścigał ani tropił gdziekolwiek nie pojadę? Bo albo mi się zdawało, albo Herbert nie chciał nawet słyszeć o odmowie.
- Oczywiście moim zadaniem jest przekonanie ciebie do tego, że praca z nami będzie super i w dechę, ale cóż ja mogę… - Westchnął, machając bezradnie ręką z wciąż przymkniętymi powiekami. – Ja tu tylko skaczę.
- Teraz to ty sobie możesz tylko pomarzyć o skakaniu – rzuciłam bezmyślnie, a dopiero potem ugryzłam się w język. Thomas tylko uchylił jedno oko i wycelował we mnie palec.
- A to już było niefajne.
- Ja po prostu sobie tego nie wyobrażam, wiesz? – spytałam siebie, Thomasa, albo sufitu. Nie wiem. – Nie widzę tego, nie z tą drużyną.
- Daj spokój, chłopaki są trochę powaleni, ale dają radę.
- Chłopaki? Koleś, ty jesteś z nich wszystkich najgorszy – rzuciłam żartobliwie. Zaraz jednak poczułam, jak cała krew odpływa mi z twarzy, gdy Thomas wykrzywił się  w silnym bólu i złapał za klatkę piersiową. – Jezus Maria, co się dzieje?! – Poderwałam się na równe nogi i zaczęłam machać nad nim rękoma, nie wiedząc w co je włożyć. - Morgenstern!
- Twoje słowa… zabolały… - wydobył z siebie zduszony jęk, po czym znów całkowicie rozluźniony otworzył jedno oko i uśmiechnął się buńczucznie. – Och, przejęłaś się.
- Boże, daj mi cierpliwości, bo jak dasz mi siły, to zrobię mu krzywdę – wymamrotałam, wznosząc oczy ku niebiosom. Seria spokojnych wdechów i wydechów i byłam gotowa, aby nie całkiem spokojnie opaść na fotel. – I ja mam tak z tobą zostać? Pracować? Spędzać czas, tak?
- Zostań jak długo chcesz. – Posłałam mu za to pytające spojrzenie, ale jego wzrok znajdował się gdzieś ponad moją głową. – Skoro już minęły te twoje umowne pół godziny… To co ci szkodzi zostać na dłużej?

* * *

jest cholernie zimna noc
próbuję rozgryźć to życie
czy nie weźmiesz mnie za rękę?
czy nie zaprowadzisz mnie w jakieś nowe miejsce?
nie wiem kim jesteś
ale ja
ja jestem z tobą



* Elizabeth Gilbert - autorka i bohaterka książki "Jedz, módl się, kochaj". Polecam.

*
  
Ta-daaam.
To taki prezent z okazji kolejnego roku, który wybił mi na liczniku. Nie ma co świętować, ale każda okazja na nowy rozdział jest dobra.
Wyjątkowo długo dziś, ale to tylko ze względu na fakt, że teraz trzeba będzie przystopować i zająć się sprawami ważniejszymi. Maj, moje Kochane, maj. A maj dla trzecioklasistki liceum oznacza tylko jedno i Wy dobrze wiecie co, ale ja tego słowa tutaj pisać nie zamierzam. Skoro opowiadanie w miarę się rozkręciło, to mogę sobie na to pozwolić. Bite siedem stron w Wordzie chyba wystarczy na najbliższe parę tygodni, hm? :)
I tak, wiem, mam coraz bardziej rosnące zaległości u Was. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, ale czasu jest o wiele za mało. Możecie być tylko pewne, że wszystko zostanie nadrobione, obiecuję!

Kończę. Ściskajcie kciuki, aby żadne huragany nie nawiedziły w sobotę Harrachova. Warunki do latania muszą być, ale do kibicowania również! Będę Wam machać z telewizora. :D (W przerwach, gdy będę poszukiwać swoich synów i płakać ze szczęścia, że BER jest w świetnej formie, o).

wtorek, 4 marca 2014

5. Ain't no rest for the wicked.


*

jeśli twój świat kiedykolwiek zacznie się walić
właśnie wtedy mnie znajdziesz

* * *

Ten dzień od samego rana nie zapowiadał się dobrze.
Poczynając od bólu głowy i na wpół nieprzespanej nocy, kończąc na Norwegach, którzy od ósmej rano grali w kręgle na korytarzu. I mnie naprawdę nie obchodziło, że „Rune właśnie zaliczył strike’a”. O tej porze się śpi, a nie rzuca tenisową piłką w ustawione w szyku żele pod prysznic i dezodoranty.
Tyle mi z tego przyszło, że już nie mogłam zmusić się do snu, więc ubrałam to, co miałam pod ręką i zeszłam do restauracji na śniadanie. Posiłek tak właściwie składał się tylko z kawy z mlekiem, wody i dwóch tabletek przeciwbólowych. A do tego wszystkiego doszedł Dawid, który co jakiś czas klepał mnie po głowie, która swobodnie spoczywała na chłodnym blacie stolika.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – spytał, gdy przez dziesięć minut trwałam w stanie lekkie półsnu. Stęknęłam coś w języku troglodyty i zmacałam spoczywającą nad moim lewym uchem dawidową dłoń i lekką ją potrząsnęłam, co miało być znakiem wdzięczności, że po prostu tam ze mną siedzi i mnie znosi. – No ale zjedz coś. Popatrz, przyniosłem ci rogala.
- Dejvi, proszę cię.
- Ale ja ciebie proszę bardziej.
Znów ryknęłam coś po swojemu i uniosłam głowę, aby móc na niego spojrzeć. Zaświecił mi tym swoim uśmiechem prosto w oczy, ale nawet moja błagalna mina go nie złamała.
- Dawiiid… - jęknęłam płaczliwie.
- Żryj to.
Boże, co za dyktatura.
Chcąc-nie chcąc zaczęłam skubać podsuniętego przez Kubackiego rogala, choć po pierwszych dwóch kęsach czułam, że mój żołądek jest zapchany. I na nim nie robiło to żadnego wrażenia. Zabrał mi kawę i obiecał, że odda, gdy talerz będzie choć do połowy czysty. Jeszcze z satysfakcją przyglądał się moim męczarniom, przerzucając z ręki do ręki mandarynkę.
- Piekło jest pełne ludzi takich, jak ty – mruknęłam, gdy w końcu odzyskałam swoją kawę. Dawid tylko zaśmiał się pod nosem.
- Przynajmniej wiem, że będziesz miała dziś siły, aby dmuchać nam pod narty.
- Dejvi, czy ty widzisz jaka ja jestem dzisiaj do dupy, czy ty tego nie widzisz? – I aby potwierdzić swój stan rozkładowy posłałam mu zmęczone spojrzenie.
- Ale, że co?
- Że to, że chyba nie doczołgam się dzisiaj pod skocznię.
Aż mu podrzucana mandarynka wypadła z rąk. Kubacki spojrzał na mnie jak małe dziecko, które zostało właśnie uświadomione w kwestii świętego Mikołaja. Mój Boże, cóż ja najlepszego uczyniłam?
- Nie możesz mi tego zrobić – odparł stanowczo. – Musisz przyjść.
- Kiedy ja się tak fatalnie czuję.
- Ale ja bez ciebie nie skaczę.
I z takim dziecinnym uporem wymalowanym na twarzy skrzyżował ręce na piersi i wydął dolną wargę, łypiąc na mnie groźnie spod rozczochranej blond grzywy. Cudem powstrzymałam się przed parsknięciem śmiechem, ale widok ten był tak rozczulający i słodki, że tylko uśmiechnęłam się do niego szeroko i szturchnęłam stopą dawidową łydkę.
- Pewnie tego nie wiesz, ale wczoraj pierwszy raz w tym sezonie zakończyłem konkurs w drugiej dziesiątce, a to się wcześniej nie zdarzało. I akurat był to konkurs, na który ty przyszłaś i…! – dodał, unosząc palec wskazujący, aby podkreślić chyba najważniejszy fakt tej wypowiedzi. – I obiecałaś mi dmuchać pod narty. Przypadek? Nie sądzę.
Przechyliłam głowę i przez chwilę spoglądałam na Dawida z nieukrywaną chęcią jednoczesnego przytulenia i nakopania do jego blond tyłka.
- Dejvi, ty po prostu dobrze skakałeś. Ja nie miałam z tym nic wspólnego.
Szybko pokręcił swoją czupryną.
- Nie, nie. Obiecałaś mi dobre wiatry. Przyszłaś na konkurs. Byłaś tam. Wierzyłaś we mnie. I stąd ten wynik, dlatego musisz dzisiaj przyjść na zawody, bo jak nie, to…
- To co? Źle skoczysz i zrzucisz wszystko na mnie?
- No tego nie powiedziałem!
Westchnęłam ciężko. Dawid jest kochany, ale jednocześnie taki głupiutki. I tak bardzo brak mu wiary w siebie, że nie potrzebuję znać go nie widomo ile, by to stwierdzić. A rzeczy, które wygadywał przyprawiały mnie o gorączkę. Zawsze powtarzałam sobie, że 99% sukcesu to ciężka praca i trening. Że każdy dobry wynik to tylko i wyłącznie zasługa wysiłku włożonego w przygotowanie, a w pozostałym jednym procencie mieści się cała reszta czynników, które mogą złożyć się na zwycięstwo. Przypisywanie sukcesu szczęściu było, jest i będzie głupotą.
- Kochanie, zawdzięczasz to miejsce tylko i wyłącznie sobie – zaczęłam spokojnie, chwytając w obie ręce zaciśniętą w pięść dłoń Dawida. – Tak, stałam tam i wierzyłam w ciebie z całej swojej siły, ale skok oddałeś ty. To były twoje umiejętności, które z pewnością są jeszcze większe i które, mam nadzieję, zaprezentujesz jeszcze nie raz i nie dwa. Ale tylko jeśli będziesz ciężko pracował i w siebie wierzył, wiesz?
- Właśnie podeptałaś mi zamek z piasku – burknął z pretensją i wbił wzrok w stół. Ręki jednak nie zabrał.
- Och, Dejvi, nie miałam takiego zamiaru. Chcę tylko byś w siebie uwierzył i zobaczył, że jesteś super skoczkiem. Takim na medal.
- Bo jestem – mruknął pod nosem.
- Oczywiście, że jesteś!
Przez chwilę nad czymś głęboko myślał, gryząc dolną wargę.
- Nie lubisz, gdy ktoś ci mówi, że mu pomogłaś?
- Nie w taki sposób.
- Ty chyba nie rozumiesz, jak wiele może dać czyjeś wsparcie.
Nie chciał tego, ale centralnie strzelił mi w stopę.
- Masz rację, nie wiem.
Zacisnęłam zęby i cofnęłam ręce, spoczywające na dłoni Kubackiego. Obrzuciłam go zrezygnowanym spojrzeniem i schowałam twarz za kubkiem zimnej kawy. To nic, że była ohydna. Po prostu musiałam ukryć swoją chwilową złość na słowa Dawida. Oczywiście, że tego nie chciał, jego zdziwienie idealnie to pokazywało, ale dotknął czułego punktu.
Całą tę konsternację przerwało pojawienie się obcego faceta w kurtce z austriacką flagą. Od razu było widać, że ma jakiś interes, ale niewiele chęci, aby go przekazać.
- Wybaczcie, ale czy mógłbym wam na chwilę przeszkodzić?
- Już pan to zrobił – rzuciłam chłodno i upiłam łyk jeszcze chłodniejszej kawy, krzywiąc się przy tym. Od razu odstawiłam kubek na drugi koniec stołu. – Okropieństwo.
- Czy jest możliwość, abyśmy porozmawiali w cztery oczy?
Uniosłam spojrzenie na nieznajomego, który ze zniecierpliwieniem stukał palcami w trzymaną przez siebie kolorową teczkę. Ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że był to członek austriackiego sztabu, któremu na chwilę odebrałam robotę, gdy pomogłam Morgensternowi. Szybko przeniosłam wzrok na Dawida, który chyba próbował mi przekazać, że niemiecki to on zdał tylko na dostateczny.
- Spotkamy się pod skocznią, dobrze?
Kiwnął głową i bacznie przyglądając się postawnemu mężczyźnie, ustąpił mu miejsca. Rzuciłam mu przepraszające spojrzenie, co skwitował tylko puszczonym oczkiem i krótkim, mówiącym ‘nic się nie stało’ uśmiechem. Chwilę później już go nie było.
- Mogę jakoś pomóc? – spytałam, gdy zostałam już sama z Austriakiem i z brakiem pomysłu na to, czego może chcieć.
- Herbert – rzucił jakże wesoło i wystawił w moim kierunku dłoń.
- Uhm… Miłosz lepszy.
Zrozumiałam jak słabe to było dopiero wtedy, gdy ujrzałam niezrozumienie na jego twarzy. Machnęłam ręką, aby zapomniał, jak bardzo niezabawna jestem i po prostu się przedstawiłam.
- A więc, droga Kornelio, zrobiłaś dobre wrażenie.
Zamrugałam leniwie, niezbyt wiedząc, o czym mówi. Co znowu przespałam?
- Pan mi tylko powie, co ja takiego zrobiłam, okej?
- Przecież to oczywiste. Pomogłaś Thomasowi, gdy nie było obok nikogo ze sztabu, kto mógłby szybko się nim zająć. – I tu zaczął wyliczać kolejno na palcach: - Szybka reakcja, bezinteresowna pomoc, sprawne i błyskawiczne badanie oraz diagnoza, która okazała się zgodna w stu procentach z tą, która pozwoliłem sobie wystawić ja i lekarz kadry. To było świetne i cały sztab jest ci ogromnie wdzięczny, a zwłaszcza Thomas, o czym pewnie zdążył cię sam powiadomić, a także trener Pointner, który tak właściwie mnie do ciebie przysłał. To wielka sprawa dla całej drużyny, że nasz zawodnik jest w stanie dalej startować w konkursach.
Cały ten piękny i długi wywód skomentowałam krótkim ‘spoko’. Zdawałam się nie być wygodnym rozmówcą, ale Herbert, tuż po tym gdy jakże ostentacyjnie przewrócił oczami, przykleił uśmiech na twarz i kontynuował:
- W związku z tym z naszej strony wypływa taka drobna propozycja dla ciebie i… - spauzował, by wykręcić twarz w takim grymasie, jakby wstrzyknięto mu zbyt dużo botoksu w policzki. -  I wyrażam szczerą nadzieję, że z niej skorzystasz. Chodzi o to, że mamy wolny wakat na miejscu fizjoterapeuty i…
- Chwila, chwila, chwila. Stop. Bo ja wiem, co się święci – przerwałam mu, co było potwornie niegrzeczne, z czego zdaję sobie sprawę. Pokręciłam stanowczo głową i uniosłam dłoń, bo on mimo to chciał kontynuować. – Nie ma takiej opcji. Odpowiedź brzmi: nie.
- Naprawdę chciałbym, abyś wysłuchała tego, co mam ci do powiedzenia.
- A czy będzie to coś innego, niż zaproponowanie mi pracy w tej waszej pokręconej ekipie?
Jego mina dała mi jasną odpowiedź.
- Zastanów się, jaka to dla ciebie szansa!
- Zaręczam, że będzie ich jeszcze wiele. Do tych ‘wielkich szans’ mam wyjątkowe szczęście.
- Radzę się lepiej nad tym zastanowić. Choć czasu jest niewiele – zaznaczył, jakby szczerze licząc, że uprę się przy swoim. Ewidentnie grał przeciwko sobie. Jestem ruda, ale nie jestem idiotką.
- Panie Herbert, powiem coś panu w tajemnicy… - Pochyliłam się nad stołem, aby móc lepiej spojrzeć mu w oczy i uśmiechnęłam się z pobłażaniem. – Nie pcham się tam, gdzie mnie nie chcą.
Przez chwilę przypatrywał mi się w milczeniu. W końcu jednak prychnął i pokręcił głową z przegranym uśmieszkiem.
- Ale możesz pchać się tam, gdzie cię potrzebują.
Odrzuciłam głowę do tyłu ze śmiechem. Ta rozmowa prowadzi donikąd. I szczerze miałam wielką ochotę ją zakończyć. Nawet już otwierałam usta, aby się pożegnać, gdy nad nami wyrósł wieżowiec o blond włosach, głupkowatym wyrazie twarzy i lizaku wciśniętym między zęby.
- Cześć, Bertie, co porabiasz? – spytał durnie, lecz z całkowitą szczerością mojego towarzysza, po czym przeniósł wzrok na mnie i aż mu stopy oderwało od ziemi. – O, cześć! Kornelia, tak? – wskazał na mnie różowym Chupa-Chupsem.
- Rozmawiam, Gregor, tak jak widzisz. – I jakby Schlierenzauer tego nie zauważył, obiema dłońmi przedstawił na stole zachodzącą między nami słowną interakcję. - Coś się stało?
- Och, nic ważnego – stwierdził i machnął ręką. – O czym rozmawiacie?
O tym, żebyś zjeżdżał?
- Właściwie to… - zaczęłam, ale Herbert wspaniałomyślnie wszedł mi w zdanie.
- Właściwie to uzgadniam z Kornelią jej przyszłą pracę – zaświergotał i spojrzał na mnie z durnym uśmiechem. Swoją miną, niekoniecznie grzecznie, kazałam mu puknąć się w łeb. Gregor obrócił głowę w moją stronę z wyraźnym zaciekawieniem. – Otóż Kornelia, nazwiska nie znam, zostanie naszą fizjoterapeutką.
Schlierenzauer uśmiechnął się z zadowoleniem, by po sekundzie jego mina zrzedła, jakby właśnie ktoś przetrącił mu wątrobę i aż mu prawie lizak z ust wyleciał. Spojrzał na swojego austriackiego przyjaciela z przerażeniem i chyba oczekiwał, że któreś z nas krzyknie, że to taki żart. W sumie, to ja mogłam to zrobić, prawda?
- Fizjoterapeutką? – Powtórzył wyraźnie. Herbert pokiwał głową z taką miną, jakby chciał połączyć się w bólu z blondynem. Oni wszyscy są tacy subtelni… - Czy my czasem nie mamy dość fizjoterapeutek? – spytał niezbyt dyskretnie.
- Mówiłeś coś o tych, którzy mnie potrzebują? – mruknęłam do starszego mężczyzny, ale całkowicie to zignorował. – Panie, zlituj się.
Cóż. Nie zlitował się.

* * *

Przymarznięta do barierki podniosłam głowę, by spojrzeć na Dawida. Minę miał niewyraźną po swoim skoku na 129 metrów. Dmuchałam, chuchałam, prawie cała się tam oplułam, skoro już mu tak na tym zależało, a on tak po prostu poleciał po przekątnej i nagle klapnął nartami w zeskok. A byłam prawie pewna, że urwie jeszcze kilka metrów.
 I czy ja już mówiłam, że jestem beznadziejna w pocieszaniu?
- No ale spójrz, wciąż jesteś w pierwszej dziesiątce.
- Tylko dlatego, że dodali mi punkty za wiatr – burknął, spoglądając w górę skoczni. – Jasiek skacze.
Automatycznie uniosłam głowę i nabrałam mroźnego powietrza do płuc. Wielki błąd. Za duża dawka tlenu o niskiej temperaturze załaskotała mnie w płuca i w efekcie zaniosłam się kaszlem starego gruźlika, aż łzy stanęły mi w oczach. Pewnie dlatego Jasiek skoczył tylko 127 metrów.
- Chujowo i kropka! – wrzasnął Ziobro, gdy przeszedł przez bramkę i zauważył naszą dwójkę. Tupnął nogą, uderzył nartami o ziemię, po czym wyklinając wszystko i wszystkich, zaczął zdejmować gogle i kask. – Kornela, ale ty nie rycz, dziewczyno, ja im w Engelbergu tak skoczę, że się zesrają na miętowo!
- Okej – jęknęłam zduszonym głosem i machnęłam dłonią na Dawida, że już nie musi łamać mi kręgosłupa swoim klepaniem. – Będę… pamiętać.
- No i gitara.
Zwinął cały swój dobrobyt i poszedł tłumaczyć się ludziom z TVP, że „cóż, nie wyszło, wiatr w plecy, trajektoria lotu, taka sytuacja”. A Dawid wciąż stał i czekał, choć jego występ w drugiej serii był już praktycznie niemożliwy. Dwoiłam się i troiłam, aby uśmiechnął się choć na moment, ale cóż ja mogłam, gdy sama miałam kiepski dzień?
- Szukam pozytywów.
Zerknęłam na Kubackiego z zaciekawieniem, gdy zdejmował kask. Przeczesał palcami swoją czuprynę i posłał mi smutny uśmiech. Na razie tylko on wie o propozycji Austriaków.
- Byłabyś na każdych zawodach.
- Byłabym. – Kiwnęłam głową i lekko uderzyłam go pięścią w ramię.
- No i co ty mi robisz, ty Korniszonie jeden?
- Jak ty mnie nazwałeś? - Parsknęłam ze śmiechem.
- Korniszon. A co, nieładnie?
I w końcu uśmiechnął się tak, jak należało.
Maciek skoczył ładnie i daleko, a swoje „mogło być lepiej” poradziłam mu wsadzić sobie między pośladki. Dobrze skoczył też Piotrek, który objął prowadzenie. Nie wyprzedził go nawet Ammann, który wylądował nie tylko parę metrów dalej, ale również za Żyłą w klasyfikacji. Nim zdążyłam mu pogratulować padło nazwisko Kamila. Automatycznie zacisnęłam kciuki, zadzierając głowę w stronę wieży. Już po chwili Stoch był w powietrzu.
- No i pierdolnął – skomentował Piotrek.
Pierdolnął 142,5 metra i objął prowadzenie, żeby nie było. Szybko wyciągnęłam głowę, by dostrzec Kamila i chociaż na chwilę go zawołać, ale Dawid wyminął mnie i po prostu na niego gwizdnął.
- Co to za torpeda była? – spytał Kubacki, spoglądając w dół na Stocha.
- A tak jakoś wyszło.
- Wypadek przy pracy? – mruknęłam przekornie, na co ten się zaśmiał.
- Nawet najlepszym się zdarza.
Sześciu musiało skoczyć, by w końcu któryś skoczek rozdzielił zajmujących dwa pierwsze miejsca Polaków. I musiał to dopiero być Kasai, który chyba przeżywał drugą młodość. Minął nas ze śmiechem, na co zgodnie z Kamilem, Dawidem i Piotrkiem unieśliśmy kciuki.
Szybko jednak skreśliłam chwilowy uśmiech ze swojej twarzy, bo na belce usiadł Morgenstern. Odruchowo zerknęłam w prawo, gdzie zauważyłam Herberta. Kiwnął porozumiewawczo głową, na co tylko wywróciłam oczami. Nie dostał jasnej odpowiedzi. I choć tak bardzo dawał mi do zrozumienia, że według niego jestem niepotrzebna, praktycznie zmuszał mnie do powiedzenia ‘tak’, gdy ja wciąż mówiłam ‘nie’.
Żenujące gierki Austriaków.
Zacisnęłam zęby i odwróciłam głowę ku skoczni. Morgenstern odepchnął się od belki i przyjął pozycję najazdową. Kamil mruknął coś o dobrej prędkości, ale nie skupiłam się n tym za bardzo. Wybił się i już tylko leciał. I leciał daleko, tak jak wczoraj. Nawet nie drgnął w powietrzu, ułożony idealnie na nartach.
- I zara jaki rekord poleci.
Nim Piotrek skończył mówić, wszyscy wrzasnęli, a dookoła posypało się od przekleństw i apostrof do Boga. Kamil złapał się za głowę i rzucił jakieś szpetne słowo, które nieczęsto da się od niego usłyszeć. Nawet mu zawtórowałam. Zakryłam usta dłońmi i szeroko otwartymi oczami patrzyłam, jak Morgenstern, nie, jak Thomas leży skulony kilkanaście metrów dalej niż jego narty.
- Jezu, wstał – szepnął gdzieś nad moim uchem Dawid.
Wstał, naprawdę wstał. Wcześniej tylko zsunął nieporadnie gogle i podniósł się na nogach. Wstrzymałam oddech, gdy zgięty wpół przeszedł kilka kroków i runął z powrotem na ziemię. I już więcej się nie podniósł. Serce dudniło mi, prawie wyłamując żebra, a moja głowa wciąż odtwarzała moment, w którym osunął się na śnieg.
- Słuchaj, mi to jest obojętne, ale teraz twoja pomoc będzie naprawdę nieoceniona.
Przeniosłam wciąż przerażony wzrok na ściskającego nieco za mocno moje ramię Herberta. Nie pozwolił mi nawet pomyśleć o krótkim ‘nie’, po prostu pociągnął mnie za sobą. Zdezorientowana twarz Kamila mignęła mi przed oczami, jak kilkadziesiąt innych. Nie umiałam, a może nawet nie chciałam tak po prostu wyrwać się z uścisku Austriaka i przestać za nim biec. Przecież nic nie musiałam, prawda? A jednak po kilkunastu sekundach stałam przed bocznym wejściem na zeskok i w kompletnym osłupieniu patrzyłam na rozgrywającą się u stóp skoczni akcję.
- Będę tego żałować.

* * *

zagubiona, dopóki nie zostaniesz odnaleziona
płyń, dopóki nie utoniesz
wiedz, że wszyscy upadamy
kochaj, dopóki nie zaczniesz nienawidzić
bądź silna, dopóki się nie załamiesz
wiedz, że wszyscy upadamy

*

To ‘coś’ miało sobie przekimać jakiś czas i ujrzeć światło dzienne dopiero w następnym tygodniu, ale mam kiepski humor, więc jest teraz. Lepsze rozdziały zostawiam sobie na fajniejsze dni. Ogólnie, to ja nie wiem co tam się powyżej właśnie stało. Kornelia aka Korniszon jest dziwna, Dejvi za dziecinny, Gregor zbyt głupi, a Morgi zrobił sobie bubę. Jak żyć.
  Mówiłyście, że za mało Dejviego. No to proszę, oto więcej Dejviego i nacieszcie się nim, póki możecie. Potem to już będzie różnie. Nie, żebym cokolwiek sugerowała, gdzieżbym śmiała!
I czy ja nie jestem zbyt przewidywalna, gdy fabuła toczy się tak dokładnie według kalendarza tego sezonu?
Okej, już pomarudziłam. Ale i tak wiecie, że Was kocham, prawda? :)
O, zapomniałabym. Stronka z postaciami została troszkę podrasowana. Można sobie zobaczyć kogo będę męczyć bardziej lub mniej. 
I tyle!