* * *
26 września 2014, Salzburg
- *Teraz zrobię skok w kierunku
nowego życia, tym samym chcę zakończyć moją karierę.
Nie patrzy przed siebie. Zagryza
wargę i zaciska palce na rękawie swetra. Gdy głos mu drży, swoim
zwyczajem szybko się uśmiecha, aby ukryć zdenerwowanie. Po raz
kolejny walczy sam ze sobą, znów zależy mu na zwycięstwie. Unosi
wzrok i uśmiecha się nieco szerzej. Kocha wygrywać.
- Nie było łatwo dokonać
wyboru, ale decyzja, którą podjąłem wydaje się najbardziej
logiczna.
Wie, co robi, choć jednocześnie
tego nie chce. Nie w taki sposób, nie po tych wszystkich latach.
Zdążyłam poznać go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że gdyby tylko
mógł, wyszedłby stąd, a pierwszym miejscem, do którego by się
udał, byłaby skocznia. Ale oboje wiemy, że to nie ma sensu. Tak
będzie łatwiej, lepiej. Nawet, jeśli nie czuje tego teraz, za
jakiś czas pogodzi się z tym. Zrozumie, że to najlepsze, co może
zrobić dla siebie. I dla Lilly.
- Zaufanie do skakania po upadku
na Kulm nigdy nie powróciło. To było decydujące.
Przymykam oczy, choć znów widzę
rozciągającą się pode mną mamucią skocznię. Jeśli istniałaby
możliwość, aby wymazać z pamięci jeden dzień, wybrałabym
dziesiątego stycznia. Nie ten, w którym upadłam, ani ten, w którym
opuściłam Polskę. Dziesiąty stycznia. Aby już nigdy nie widzieć
jak ginie za bulą. Aby już nigdy nie czuć uciskającego żołądka.
Aby już nie pamiętać tamtej bezradności, gdy jedynym, co
pozostawało, było czekanie.
Jeden upadek.
Czasem jeden upadek zmienia
wszystko. Nagle zderzasz się z rzeczywistością, w której to, co
kochasz najbardziej na świecie, staje się dla ciebie zbyt wielkim
ciężarem do udźwignięcia. Coś, co wynosiło cię na wyżyny,
zaczęło ciągnąć w dół. Kochasz, ale nienawidzisz w tym samym
czasie. Dlaczego coś, co przez lata dawało szczęście i sprawiało,
że czułeś się coś warty, nagle wcisnęło cię w ziemię?
Odebrało siły i zostawiło z poczuciem, że już nie możesz iść
dalej? Chcesz, ale nie możesz? W twojej głowie pojawiają się
myśli, o które wcześniej nawet siebie nie podejrzewałeś.
Zadajesz sobie pytania, na które tak bardzo nie chcesz odpowiadać,
choć wiesz, że tylko ty możesz to zrobić. Aż w końcu dochodzisz
do najbardziej bolesnych wniosków i musisz podjąć decyzję, bo nie
możesz przez całe życie kręcić się w kółko udając, że
wszystko jest w porządku. Nie jest. Dobrze o tym wiesz, więc pomimo
bólu godzisz się na to, co i tak nieuniknione.
Jeden upadek.
Czasem jeden upadek zmienia
wszystko. Wystarczy mocne zderzenie z lodem, by nagle zobaczyć, kim
było się przez całe życie i jak bardzo było się samotnym wśród
tłumu ludzi. By przypomnieć sobie, dlaczego tak bardzo kochasz to,
co robisz i dlaczego to robisz. By zrozumieć, że w sporcie nie
liczy się tylko sukces; że to prowadząca do niego droga jest
najważniejsza. I jeśli chcesz być szczęśliwy, to tylko wtedy,
gdy to, co kochasz robić, robisz głównie dla siebie.
Jeden upadek.
Czasem jeden upadek zmienia
wszystko. Potrafi sprawić, że nagle zapominasz, jak bardzo bolało.
Uświadamiasz sobie, że mimo zadanych ran, wolisz cierpieć
psychicznie, byleby jemu
nic nie było. I nie chcesz nienawidzić osoby, która wywołała ten
ból, bo tak naprawdę ją kochasz, tylko jeszcze o tym nie wiesz. A
gdy już zdajesz sobie z tego sprawę, chcesz z nią być.
Aż do samego końca.
- Nie potrafię już skakać na
luzie. Siedzę na belce i czuję strach.
Gdybym tylko mogła, podeszłabym
do niego i przytuliła. Ale pozostaje mi jedynie westchnąć i słabo
odwzajemnić jego uśmiech. Jest silny. O wiele silniejszy, niż mu
się wydaje. Właśnie to podziwiam w nim od samego początku. Od
Titisee-Neustadt, gdy pierw wygrał po tamtym feralnym wieczorze na
siłowni, a później upadł, po czym zdołał wrócić na Turniej
Czterech Skoczni. Aż po Soczi, gdy pozbierał się po Kulm i pomógł
drużynie wygrać srebrny medal. Przetrzymał to. Przetrzymał tak
wiele w całym swoim życiu. Poradzi sobie i tym razem. Z początku
będzie trudno, ale nie jest sam. Jestem obok. I będę, dopóki nie
pozabijamy siebie nawzajem.
Choć nawet i to wydaje się być
dobrą wizją.
- Boję się, a to nie pozwala mi
na dalsze skakanie.
Gdy masz świadomość, że
robisz coś po raz ostatni, jest trudniej. Skupiasz się na tym, aby
było jak najlepiej; abyś jak najdokładniej zapamiętał
towarzyszące temu co kochasz uczucie. Chcesz, aby trwało jak
najdłużej, bo wiesz, że już nigdy więcej go nie zaznasz.
Wkładasz wszystkie lata morderczej pracy w ten jeden występ i
sprawiasz, że jest wyjątkowy, niezapomniany.
Gorzej jest wtedy, gdy nie wiesz,
że za chwilę oddasz ostatni w życiu skok. Jesteś przekonany, że
to tylko kolejna próba, więc wszystko wygląda tak samo. Powtarzasz
swój rytuał, przygotowujesz się, układasz w głowie skok, czekasz
na sygnał. A parę długich chwil później pękasz i uświadamiasz
sobie, że już dłużej tak nie możesz.
To było zaledwie kilka dni temu.
Późny wieczór, tonące w ciemnościach mieszkanie pełne wciąż
nierozpakowanych kartonów i cichy szmer otwieranych drzwi. Wrócił
z Innsbrucka kilka dni za
wcześnie. A potem był
tylko dźwięk tłuczonego szkła i ciche stęknięcie. Pod ścianą
wśród szklanych odłamków leżała fotografia mistrza
olimpijskiego. Ten sam chłopak, który z uśmiechem prezentował
złoty medal, siedział skulony na podłodze i płakał. Przegrał.
- Jako pierwsza o mojej decyzji
dowiedziała się moja córeczka. Lilly nigdy nie zobaczy swojego
taty na skoczni.
Wzdycham i z lekko uniesionym
kącikiem ust przesuwam się w stronę drzwi.
Poradzi sobie.
Na korytarzu nikogo nie ma. Jedna
z jarzeniówek pomruguje, a jej brzęczenie roznosi się po
korytarzu, przerywając ciszę. Jest cicho. Jest spokojnie. Nic nie
wskazuje na to, że za ścianą ktoś właśnie rozpoczyna nowy etap
życia.
Zaciskam palce na zimnej klamce i
wchodzę do pokoju, w którym wciąż czuć męskie perfumy. Kręcę
głową i zamykam za sobą drzwi, po czym chwytam rzuconą na kanapę
kurtkę i wieszam ją na oparciu krzesła, a opróżnioną puszkę po
energetyku wrzucam do kosza. Mieszkanie z nim będzie ogromnym
wyzwaniem. A mimo to uśmiecham się pod nosem. Oboje wskoczymy w
nowe życie. Razem.
Podchodzę do okna i opieram się
o ścianę. Pada.
Pierwszego dnia w Titisee-Neustadt też padało. Pogoda była równie
beznadziejna, choć było znacznie zimniej, a ulice tonęły w
topniejącym śniegu. W porównaniu do pierwszych dni jesieni, wtedy
wszystko było zupełnie inne. A dzisiaj? Mija rok od wyjazdu z
Polski. Ponad dziewięć miesięcy od momentu, w którym znalazłam
się w Titisee, bo tak po prostu się pomyliłam. Jak bardzo nie
chciałam się tam znaleźć? Jak bardzo bałam się spotkania z
Kamilem, który był pierwszym zderzeniem z tym, co zostawiłam w
Polsce? I jak bardzo cieszę się, że tam zostałam?
To była najlepsza pomyłka w
moim życiu.
Gdybym miała sporządzić listę
rzeczy, których żałuję, nie dodałabym do niej wyjazdu z Polski.
Przez długi czas kręciłam się bez celu, nie wiedząc do końca,
dlaczego jestem „tu”, a nie w domu, ale z tej perspektywy wydaje
mi się, że to była najlepsza w swojej głupocie decyzja, jaką
kiedykolwiek podjęłam. Uciekłam. Jak ostatni tchórz. I nie boję
się do tego przyznać. Bo uciekając znalazłam to, czego
podświadomie szukałam przez całe swoje życie.
Zrozumienie. Pojawiło się w
siłowni w Titisee-Neustadt. Miało rozczochrane blond włosy i
przerażająco smutne oczy. Pamiętam ich spojrzenie i pamiętam, jak
bolesne ono było. Już wcześniej widziałam tak zagubionego
człowieka. Tysiące razy. Każdego dnia w lustrze.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam. A
może nawet próbowałam odpychać myśl, że ktoś może wiedzieć,
jak bardzo boli, gdy nie radzisz sobie z własną słabością. Że
ktoś rozumie, jak cholernie trudno jest pogodzić się z utratą
czegoś, co kochasz. Nie sądziłam, że to możliwe. Ale pojawił
się on – ze swoim zwycięstwem, ze swoim upadkiem, z każdą
rozmową, głupim śmiechem i całym swoim popapraniem.
Rozumiał. Był. Cały czas jest.
Wypełnia pustkę.
Uśmiecham się, zaciskając
palce na bluzce w okolicach mostka i przypominając sobie ciężar
zawieszonego na szyi medalu. Czas powoli płynie, a ja wciąż czuję
przebiegające przez całe ciało dreszcze i widzę wśród tłumu
Thomasa, Lilę, Ninę, rodziców… Widzę płonący ogień i
zawieszoną na maszcie biało-czerwoną flagę. I nie potrafię
zapomnieć poczucia ulgi, gdy z najważniejszym krążkiem na szyi
stałam na najniższym stopniu olimpijskiego podium, a w głowie
krążyła tylko jedna myśl: to
już koniec.
Bo tamtego dnia zakończył się
najważniejszy rozdział mojego życia. Nie wyobrażam sobie, aby
mogło do tego dojść w lepszy sposób. Wiele razy pytano mnie „czy
żałuję?” i zawsze odpowiadałam tak samo: nie.
Osiągnęłam niemal wszystko i czuję się spełniona jako
sportowiec. Żałowałabym tylko wtedy, gdybym postawiła na swoim i
nie pojechała na Igrzyska. Ale na szczęście mam wokół siebie
ludzi, którzy zawsze wiedzą, co jest dla mnie najlepsze. Pojechałam
do Soczi, zdobyłam olimpijski brąz i w końcu poczułam, że to już
ten moment. Zrobiłam wszystko, co mogłam. A ostatni raz… był tym
najlepszym. Pokonałam samą siebie, nie poddałam się, nie
uciekłam. Wróciłam i udowodniłam całemu światu, ale przede
wszystkim samej sobie, że jestem silna, a upadają
nawet najlepsi.
Przyznaję, nie byłam łatwą
zawodniczką. Należałam do tej grupy sportowców, którzy zawsze
mają coś do udowodnienia. Nienawidziłam porażek i nie potrafiłam
pogodzić się z popełnianymi błędami, ale to właśnie dzięki
nim odniosłam tak wiele. Wyciągałam wnioski z własnych pomyłek,
aby iść do przodu. Chciałam być lepsza z każdym kolejnym
konkursem; być zagrożeniem dla rywalek i kimś, kto zostanie
zapamiętany na długie lata. Miałam wygórowane ambicje, stawiałam
sobie wysokie cele, ale zawsze uparcie do nich dążyłam. Nie
poddawałam się, walczyłam do samego końca. Tylko zapominałam o
tym, co najważniejsze…
Kiedyś wydawało mi się, że
nie zasłużyłam na szczęście. Jakbym dostała w życiu już
wystarczająco dużo, a ta jedyna kwestia nie miała prawa niczego
zmienić. Bo przecież wygrywałam, bywałam najlepsza, osiągałam
to, o czym marzyłam. To było szczęście, prawda? Było nim każde
zwycięstwo, każdy medal, każdy dobrze wykonany skok… Nie. To
wszystko składało się na tylko chwilę
szczęścia. Chwilę, z którą pozostawałam sama w pustym pokoju i
którą próbowałam podtrzymać sztucznym uśmiechem.
Wydaje mi się, że nawet na nią
nie miałam kiedyś czasu.
Treningi, ciężka praca nad samą
sobą, nieustanne życie na walizkach, w krótkich przerwach studia…
Nawet jeśli przez chwilę czułam szczęście, kilka sekund później
ktoś mi je odbierał. Najczęściej byłam to ja sama, bo bałam
się, że szczęście oznacza słabość. A ja zbyt długo byłam
silna, by pozwolić sobie na utratę wypracowanej przez lata
przewagi. Tylko, że w końcu sama pękłam. Nie da się żyć bez
szczęścia. Nawet ta najmniejsza, czerpana z prostych rzeczy radość
potrafi wnieść w nasze życie odrobinę światła i ciepła. I nie
należy ich się bać. Któregoś dnia w Titisee-Neustadt Ben
powiedział mi, że nie każdy ogień może sprawić, że się
oparzę, bo równie dobrze, mogę się przy nim ogrzać. Miał rację.
Nie warto bać się szczęścia, nawet jeśli na pozór wydaje nam
się niebezpieczne. Czasem trzeba zaryzykować, dać sobie szansę.
Kto wie? Może właśnie jeden krok do tyłu sprawi, że wykonasz
kolejne dwa naprzód?
Chciałabym do końca życia
pamiętać, jak bardzo kocham łyżwy i zatrzymać już na zawsze to
uczucie radości, które towarzyszyło jeździe. Dzięki niej czułam
się wyjątkowa; wiedziałam, że robię coś, w czym się spełniam
i jestem kimś.
Nigdy nie zapomnę jak wiele zawdzięczam temu sportowi, choć połowę
uświadomiłam sobie w momencie, w którym było już po wszystkim.
Łyżwy przez całe życie dawały
mi szczęście. Od zawsze były moją słabością, choć nawet o tym
nie wiedziałam. Ale może właśnie o to zawsze chodziło? Że
szczęście jest bardziej rzeczywiste, gdy miesza się z czernią
smutku? Kochamy mocniej, gdy jesteśmy zranieni. Wierzymy głębiej,
gdy tracimy nadzieję. Czujemy się silniejsi, gdy słabniemy.
Może szczęście polega na tym,
by kilka razy upaść, aby potem się podnieść?
Drzwi pokoju otwierają się i
cicho zamykają. Smutne
oczy. Znów na mnie
patrzą i proszą o pomoc. Nabieram w płuca powietrza i chowam w
ramionach jego popękany świat, chcąc utrzymać go w jednym
kawałku.
- Już, już po wszystkim –
szepczę mu do ucha.
Drży, obejmując mnie ciaśniej
i wtulając twarz w moją szyję. Próbował, z całych sił chciał
wrócić. Nie udało się. Tym razem nie wygrał.
- Dlaczego to tak bardzo boli?
- Bo
ci zależy. A gdy nam zależy, cierpimy najmocniej.
Uśmiecham się lekko,
przypominając sobie słowa Kamila.
Wszystko kiedyś się kończy.
Zima, sezon, ulubiona herbata… Chcielibyśmy zatrzymać te dobre
rzeczy, aby trwały i trwały, bo dzięki nim jest nam lepiej.
Uśmiechamy się, czujemy się lepsi… I chcemy, aby to trwało
wiecznie. Ale tak się nie da. W pewnym momencie musimy zdać sobie
sprawę, że pewne rzeczy przemijają. Niektóre z nich bezpowrotnie.
Wtedy najprostszym rozwiązaniem na pogodzenie się z końcem, jest
jego zaakceptowanie. Czasem tak jest lepiej, prawda? Może nie
odczujemy tego od razu, ale kiedyś, za jakiś czas… Zdamy sobie
sprawę, że było warto.
Chwilami wydaje nam się, że
możemy wszystko. Że jesteśmy ponad swoimi słabościami, wszelkimi
lękami i możemy zapanować nad strachem. Myślimy, że to nie takie
trudne, że damy sobie radę tak, jak dawaliśmy przez długi czas.
Ale on wygrywa. Wtedy czujemy się pokonani przez coś, czego nawet
nie możemy dotknąć. I to nas boli, rzuca na kolana i każe
cierpieć. Wydaje nam się, że jesteśmy sami, że nikt nie rozumie,
jak to jest. Tylko my i nasz strach. Ale przecież strach to nic
złego. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to właśnie on
dodaje nam odwagi, aby się podnieść i próbować iść dalej.
I próbujemy, ale nie zawsze z
takim skutkiem, jakiego byśmy chcieli. Nie udaje nam się, a wtedy
musimy odpuścić. Ale nikt nie odbierze nam chęci ani woli walki o
to, na czym nam zależy. Bo czasem to jedyne czego potrzebujemy, aby
odnieść nasz własny mały sukces. Nie poddałeś się. Próbowałeś.
Nawet o tym nie wiesz, ale samo to czyni cię zwycięzcą.
Dla wielu wygrałeś, choć nie
dostałeś za to medalu.
- Nela? – Odsuwa się i
spogląda na mnie. Ujmuje moją twarz w dłonie i delikatnie się
uśmiecha, a w jego smutnych oczach dostrzegam spokój. Unoszę
kąciki ust. – Jedźmy do domu.
Kiwam głową i chwytam jego
ciepłą dłoń.
Los? Przeznaczenie? Wciąż w to
nie wierzę. Przypadek zbyt często rządził moim życiem, bym miała
twierdzić, że cokolwiek zostało już kiedyś zaplanowane. Każdy
błąd i każda podjęta decyzja przynosiły swoje skutki, prowadząc
do kolejnych punktów, w których trzeba było dokonać wyboru. To my
decydowaliśmy, w którą stronę pójdziemy. To my nią szliśmy i
my potykaliśmy się o przeszkody, których nie zauważaliśmy przez
własną nieostrożność. Wybór zawsze należał do nas.
Może miałam znaleźć się w
Titisee-Neustadt. Może on miał wtedy nie poradzić sobie na
siłowni, a dwa dni później upaść. Może przed świętami musiały
być śnieżyce, a ja miałam jak zwykle powiedzieć o kilka słów
za dużo i znaleźć go za klubem w Bischofshofen. Może miałam
wrócić do Polski, a potem pojechać do Soczi.
Może to wszystko miało się
wydarzyć, ale wolę myśleć, że to błędy i nauka na nich
doprowadziły nas do miejsca, w którym jesteśmy teraz.
Do miejsca, w którym wszystko
się kończy i w którym wszystko się zaczyna.
Zabawne. Kto by pomyślał, że
czasem wystarczy pomylić pociąg, aby odnaleźć swoje własne
szczęście?
KONIEC
______________________
*Wypowiedzi
Thomasa z konferencji są autentyczne.
P
o s ł o w i e
Udało się.
25 stycznia 2014 roku
opublikowałam tutaj prolog historii, która miała być jedynie
odskocznią od matury. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że dokładnie
dwa lata później, 25 stycznia 2016 roku będę miała tę
słodko-gorzką przyjemność zaprezentować Wam jej epilog. W tym
miejscu chciałabym ogromnie podziękować Insofferente za pomoc.
Musicie wiedzieć, że gdy piszę to posłowie, do Pucharu Świata w
Zakopanem pozostał niespełna tydzień. Gdy to czytacie jest już po
wszystkim, a w momencie publikacji ja wciąż przebywam w
Biało-Czerwonej Krainie Czarów (mam nadzieję, że wszyscy
bawiliśmy się genialnie). Dlatego jeszcze raz dziękuję Adce za
to, że pozwoliła mi się wykorzystać i w moim imieniu opublikowała
ostatni akt Shattered. Sama chyba nie dałabym rady tego zrobić, nie
tylko przez brak dostępu do laptopa, ale przez fakt, że zwykłe
napisanie ‘koniec’ zajęło mi dobrych dziesięć minut.
A to musiał być 25 stycznia.
Nie wierzę, że minęły dwa
lata. Dopiero się z Wami tutaj witałam, a już za kilka chwil będę
musiała się pożegnać (a przynajmniej na tym blogu). Ale zanim to
nastąpi… Dużo ode mnie.
Na początku chciałabym
opowiedzieć Wam, jak narodziła się ta historia.
Shattered powstało przez
przypadek. Zaczęło się – dokładnie tak, jak w przypadku
Kornelii i Thomasa – od Titisee-Neustadt pod koniec 2013 roku i
pierwszego od dwóch lat zwycięstwa Morgensterna. Nie macie pojęcia
jak bardzo czekałam na to, aby w końcu znów stanął w pojedynkę
na najwyższym stopniu podium Pucharu Świata; by w końcu wrócił
tam, gdzie jego miejsce. A następnego dnia upadł po raz pierwszy i
wtedy w mojej głowie pojawiły się strzępki historii o bohaterze,
który w jednej chwili jest na szczycie, a w drugiej z niego spada,
by podnieść się i znów się wspinać. Ona? Miała niewyraźne
kształty, ale od początku wiedziałam, że będzie lustrem.
Popękanym, źle posklejanym, brudnym lustrem. Potem przyszło Boże
Narodzenie, złapałam świąteczną inspirację i – tak, jak
napisałam pod ostatnim rozdziałem – powstały pierwsze fragmenty
tego opowiadania. Nie przywiązywałam do nich zbytniej uwagi,
chciałam tylko pozbyć się z głowy pomysłu, który zaczął się
niebezpiecznie rozrastać. Nadszedł Turniej Czterech Skoczni, a
potem… Wszyscy wiemy, co było potem. Myślę, że upadek na Kulm
był decydującym momentem, po którym pomyślałam „tak, chcę to
napisać”. Zdaję sobie sprawę, jak okropnie to brzmi – facet
upadł, prawie się zabił, a ona to wykorzystała i napisała bajkę.
Wierzcie mi, dałabym wiele, aby początki tego opowiadania nie były
zbudowane na czyjejś tragedii. Ale życie pisze swoje historie, a na
ich podstawie powstają kolejne i kolejne. Na przykład Shattered.
Ale Shattered to nie tylko Thomas. To przede wszystkim jego odbicie,
które z każdym dniem stawało się coraz wyraźniejsze. Miało rude
włosy, było nieufne i broniło się przede mną, abym nie zobaczyła
więcej, niż powinnam. Nie miało imienia, więc zostało Kornelią,
choć jakoś szczególnie nie przepadam za tym imieniem i… tak
właściwie nie wiem, dlaczego właśnie Kornelia. Chyba chciałam,
aby jej imię tworzyło jakiś charakterystyczny skrót, który by ją
wyróżniał, a w głowie pojawiła mi się ta przeklęta ‘Nela’
(wciąż lepiej niż ‘Ana’ od Anastazji. Wyobrażacie sobie?
Dejvi wołałby na nią ‘Nasturcja!’). Tak więc została
Kornelią Kubiak i w jakiś sposób stopniowo pozwalała mi się
oswajać. Wiedziałam, że nie będzie łatwą postacią, że
niejednokrotnie będę przez nią rwać włosy z głowy i wyklinać
ją na wszystkie możliwe sposoby. Ale podjęłam to ryzyko i
zostałam przy niej. A wraz z Kornelią przyszły też łyżwy i to
one podczas Igrzysk Olimpijskich w Soczi okazały się być tym
elementem, który scalił wszystkie pomysły w jedną historię. Tak
narodziło się Shattered. Cała reszta przyszła z czasem. Historia
powstawała przez niemal dwa lata jej pisania i mogę Wam powiedzieć,
że nie sądziłam, że dotrwam do sakramentalnego ‘koniec’ pod
epilogiem. A jednak.
Kornelia i Thomas, Thomas i
Kornelia. Popaprańcy, MorgoNelka, NelkoStern… Każde kolejne
określenie, które wymyśliłyście sprawiało, że kochałam ich
tylko mocniej i mocniej. Dlaczego stworzyłam ich właśnie takich, a
nie innych? Thomas był inspiracją samą w sobie. Jego postać
potrzebowała jedynie szczegółowej analizy tego prawdziwego Thomasa
– sportowca, który nie poddaje się i walczy do samego końca, ale
przede wszystkim człowieka, któremu posypało się życie. To,
czego dokonał w swoim ostatnim sezonie, powracając na Turniej
Czterech Skoczni, a potem na Igrzyska Olimpijskie sprawiło, że
wykorzystując jego przykład chciałam opisać pełną wzniesień i
dolin drogę sportowca, prowadzącą przez ból, cierpienie oraz upór
prosto do zwycięstwa. Ale chciałam opisać ją na dwóch
przykładach. Dlatego jego odbicie w postaci Nelki szło swoją
drogą, a właściwie jechało po niej na łyżwach… Często w
komentarzach pytałyście mnie, czy sama jeżdżę? Nie. Szczerze
mówiąc, gdy rozpoczynałam Shattered byłam przerażona samą wizją
wejścia na lód i jeżdżenia na łyżwach. A mimo to wybrałam
właśnie łyżwiarstwo jako tę dyscyplinę, która w mojej głowie
kształtowała postać Neli. Dlaczego właśnie łyżwy? Chyba
podświadomie chciałam zawalczyć z czymś, czego sama się bałam.
Bałam się lodu przez wydarzenie z dzieciństwa, więc tworząc
bohaterkę, która walczyła ze swoim strachem (choć w nieco innej
odmianie) postawiłam ją właśnie na lodzie. Poza tym chciałam
skontrować dwa, najpiękniejsze w mojej opinii sporty zimowe:
wyzwalające poczucie wolności i możliwość latania skoki
narciarskie oraz łączące sztukę ze sportem łyżwiarstwo
figurowe. Duży wpływ na wybór dyscypliny Kornelii, jak i losy
całego opowiadania miały też Igrzyska Olimpijskie w Soczi, które
rozpoczęły się parę tygodni po publikacji prologu. Wtedy
zdecydowałam, że nie tylko dobrnę w swojej historii do momentu, w
którym Kamil sięgnął po dwa złote medale, a Thomas pojechał na
Igrzyska i pomógł drużynie zdobyć srebro, ale też napiszę o
łyżwiarstwie figurowym. Wszystko, co na jego temat powstało w tym
opowiadaniu było wytworem mojej wyobraźni, a także wielogodzinną
analizą oglądanych przeze mnie programów profesjonalnych
łyżwiarzy.
Pisząc Shattered, nie chciałam,
aby było ono opowiadaniem o miłości. Tak naprawdę przez całość
miała ona dla mnie drugoplanowy charakter. Racja, połączyła
głównych bohaterów, ale dla mnie w ich relacji najbardziej liczyło
się wzajemne zrozumienie i zaufanie. Chciałam, aby postacie
dostrzegły, że „hej, nie jestem jedyny/a”, że jest ktoś, kto
cierpiał tak samo i wie jak to jest, gdy spadasz ze szczytu,
uderzając boleśnie o twardy grunt. I właśnie ten upadek, a
następnie próby pozbierania się stały się dla mnie priorytetem.
Chodziło o pokazanie, że sportowcy też są tylko ludźmi –
słabymi, poranionymi, cierpiącymi tak, jak wszyscy; że to, co
widzimy na skoczni, lodowisku, na boisku czy stadionie to czasem gra
pozorów, a sport to nie tylko zwycięstwa i uśmiech, ale też
ogromne poświęcenie, walka z samym sobą i wielokrotne momenty
zwątpienia. Za twarzą sportowca stoi zwykły człowiek, który też
ma swoje problemy, nie radzi sobie z nimi i wśród tłumu ludzi,
czuje się samotny. A miłość? Wierzę, że może zdziałać
wielkie rzeczy, choć sama jeszcze jej nie zaznałam. Do Popaprańców
przyszła wraz ze wspomnianym zrozumieniem i zaufaniem, ale jeśli
chodzi o to opowiadanie znacznie ważniejszą od miłości wartością
jest tutaj przyjaźń. Kamil, Dawid, Lilka, austriacka trójca w
postaci Didla, Michiego i Stefana, Gregory, Kofler, Benjamin, a także
Nina, czy nawet Herbert - według mnie to oni są bohaterami tego
opowiadania, którzy wnieśli do niego najwięcej. Wnieśli swoją
przyjaźń, która naprowadzała Kornelię i Thomasa na właściwe
tory i czuwali przez cały czas.
Tak więc Shattered było
historią o walce z samym sobą, o upadkach i podnoszeniu się po
nich, o pokonywaniu własnych granic. O sporcie i jego pięknej oraz
brutalnej stronie. O rodzinie, o miłości, o samotności, o tym, że
nigdy nie jest za późno i o tym, że każdy czegoś się boi, a
nawet najsilniejszy człowiek może być słaby i to jest jak
najbardziej w porządku. To historia o tym, że nawet najlepsi czasem
upadają.
Zabawne. Tak naprawdę połowę
swojego opowiadania zrozumiałam dopiero po przeczytaniu biografii
Thomasa.
Co dało mi Shattered? Dużo,
dużo radości związanej z pisaniem. Nigdy nie sądziłam, że do
tego wrócę, a mimo to otworzyłam znów Worda i zaczęłam pisać.
Zdanie po zdaniu, rozdział po rozdziale, aż w końcu powstało całe
opowiadanie, które nie raz doprowadzało mnie do płaczu i
bezradności. Miałam potwornie dużo momentów kryzysowych, w
których chciałam tak po prostu to zostawić, dać sobie spokój,
oszczędzić niepotrzebnego smutku wywołanego tym, co stało się w
życiu moich postaci. Ale nie potrafiłam, bo mimo wszystko
pokochałam tę historię i tych bohaterów niewyobrażalnie mocno.
Nie sądzę, abym kiedykolwiek poczuła się tak związana z
jakimkolwiek swoim opowiadaniem, jak z Shattered. To tutaj włożyłam
całą siebie i już ją zostawiłam. Shattered jest jedną z tych
historii w życiu autora, która staje się dla niego najbardziej
szczególna i po prostu wie się, że nie uda się jej powtórzyć.
Shattered to godziny, czasem całe dnie i noce spędzone na pisaniu.
Nie żałuję ani jednej minuty poświęconej tej historii. Dała mi
wszystko – uśmiech, łzy, całą burzę emocji, naukę pisania i
marzenia.
Ale przede wszystkim Shattered
dało mi Was.
To opowiadanie powstało tylko
dzięki Wam. Będę powtarzać to do końca świata: mam najlepsze
czytelniczki pod słońcem. Nie macie pojęcia ile razy przecierałam
oczy ze zdziwienia, widząc ilość komentarzy, lub po to, by pozbyć
się łez wywołanych ich treścią. To dzięki Wam dotarłam do
końca Shattered, to Wy dawałyście mi motywację i pchałyście do
mety, gdy nie potrafiłam ruszyć z miejsca. Nie wiem, czy bez Was
kiedykolwiek dotarłabym do tego momentu. Jesteście najwspanialsze
na świecie. Dziękuję Wam za wszystko. Dziękuję, że byłyście,
że mnie wspierałyście, pomagałyście, radziłyście, a gdy trzeba
było dawałyście porządnego kopa. Wasza obecność jest
nieoceniona. I właśnie za Was jestem najbardziej wdzięczna
Shattered. Gdyby nie ono, nie poznałabym tylu cudownych osób, nie
tylko w tym internetowym światku opowiadań, ale też w tym
prawdziwym.
Z początku planowałam nie
wyróżniać poszczególnych osób, ale czułabym się źle, gdybym
nie podziękowała tutaj kilku duszom, którym zawdzięczam naprawdę
wiele.
Mouse.
Nie mam słów, aby opisać, jak bardzo pomogłaś mi w
najtrudniejszym dla mnie i tego opowiadania momencie. Myślę, że
wiesz, o czym mówię. Dziękuję, że wtedy, gdy byłam bliska
poddania się i porzucenia tej historii, Ty na swój sposób
potrafiłaś mnie poskładać i pchnąć do dalszego pisania.
Dziękuję, że mogłam skierować się do Ciebie z każdą
wątpliwością. I dziękuję, że byłaś ze mną przez te dwa lata
od samego początku. Bez dwóch zdań jesteś jedną z
najwspanialszych osób, jakie mogłam poznać dzięki pisaniu.
Jedyne, co mogę zrobić, aby odwdzięczyć się za całe wsparcie to
zadedykowanie Ci postaci Didla. Każda scena z nim w roli głównej
była pisana z myślą o Tobie. Dziękuję za wszystko. Jesteś
wspaniała.
Pau.
Byłaś i jesteś mi inspiracją, a także największą motywacją.
Dla mnie jesteś najlepszym przykładem na to, że nie liczą się
statystyki, ale miłość i zapał do pisania. Bo jeśli kochasz coś
robić, to będziesz to robić mimo wszystkich przeciwności. Twoje
opowiadanie stało się dla mnie prawdziwym wzorem historii
idealnych, a także wielokrotnie inspirowało i popychało do
polepszania własnego warsztatu. Dziękuję, że pojawiłaś się
tutaj i w moim życiu. Dziękuję, że mogłam i dalej mogę
porozmawiać z kimś o pisaniu w cztery oczy. Merci, mademoiselle.
Aia. Aiu
najdroższa, dziękuję za to, że zawsze mogłam czuć Twoje
wsparcie. Dziękuję, że za każdym razem gdy czytałam Twoje
wnikliwe komentarze płakałam i śmiałam się jak głupia, bo
zawsze trafiałaś w samo sedno. Wiedz, że ten Gregory, którego
tutaj stworzyłam, jest w całości dedykowany właśnie Tobie. I
łyżwy. Te łyżwy to już zawsze będą mi się tylko z Tobą
kojarzyć.
Insofferente
& Zuz.
Dziewczyny, pozwólcie, że zwrócę się do Was razem. Mam nadzieję,
że nie będziecie mieć mi tego za złe. Po prostu jesteście takimi
moimi dwoma motywującymi aniołkami, które razem siedzą mi na
ramieniu i cały czas podszeptują, że dam radę, że potrafię, że
się uda. Jesteście wspaniałe i nawet nie macie pojęcia jak bardzo
się cieszę, że miałam okazję wyściskać Was za wszystko, co dla
mnie zrobiłyście. Dziękuję, że we mnie wierzycie i zawsze wiecie
pod jakim kątem trzeba mnie w tyłek kopnąć, żebym się zamknęła.
Cora.
Cóż mogę powiedzieć? Tak naprawdę to dzięki Tobie zaczęłam
zupełnie inaczej patrzeć na pisanie. Przestałam traktować je
tylko jako zajęcie w wolnym czasie, ale też uwierzyłam, że to
coś, co w jakimś stopniu potrafię robić i coś, czym chciałabym
się kiedyś zająć na poważnie. Jako pierwsza wytknęłaś mi
błędy, pokazałaś, co należy poprawić i uświadomiłaś, że
wreszcie odnalazłam coś, o czym mogę powiedzieć, że jestem w tym
choć trochę dobra. Dziękuję za wszystkie udzielone wskazówki,
porady i pomoc, gdy potrzebowałam jej najmocniej.
Agnes, Aria, Aśka, Cam,
Carwinek, Femme, Lestat, Lexie, Marysia, Mylena, Selene, Stella, Su,
Suomi, Zoe i każda pojedyncza osoba, która kiedykolwiek czytała
Shattered - DZIĘKUJĘ
WSZYSTKIM,
które ze mną były, nieważne, czy od początku, czy od środka,
czy dołączyły do mnie na samym końcu i czy komentowały, czy nie.
Dziękuję Wam, że wspierałyście, że podrzucałyście dobre
słowo, że towarzyszyłyście mi w tej przygodzie, jaką było
pisanie Shattered. To, że mi się udało to głównie Wasza zasługa.
Dziękuję, że wytrzymałyście z nami. Wiedzcie, że to naprawdę
wiele dla mnie znaczy i gdybym tylko mogła, uściskałabym Was
wszystkie.
A więc… Nadeszła pora, aby w
końcu zakończyć te niesamowite dwa lata wzlotów i upadków. Dwa
lata, podczas których wydarzyło się i zmieniło tak wiele.
Skończyłam liceum, zdałam maturę, dostałam się na studia
licencjackie, których właśnie kończę trzeci semestr,
przeprowadziłam się do innego miasta, zdałam egzamin na prawo
jazdy, pojechałam na pierwszą Letnią Grand Prix i pierwszy Puchar
Świata do Zakopanego, spotkałam mojego bohatera (trzy razy!),
prawie zginęłam pod kołami samochodu jego ojca, aż wreszcie
pokonałam swój strach i zaczęłam jeździć na łyżwach. Ale
przede wszystkim poznałam najcudowniejszych ludzi na świecie.
Jestem ogromną szczęściarą. Bo coś, co miało być tylko
oderwaniem myśli od matury przerodziło się w fantastyczną
przygodę, za której każdą chwilę jestem niesamowicie wdzięczna.
Shattered to zdecydowanie jedna z
najlepszych rzeczy, jaka mi się przytrafiła.
A na samym końcu mam dla Was
dwie niespodzianki. Bo ja nie żegnam się z moimi postaciami. A na
pewno nie ze wszystkimi. Niczego nie obiecuję, ale… Może,
podkreślam MOŻE mi się uda napisać coś o tych, których historia
rozpoczęła się wraz z końcem tego opowiadania?
A poza tym znajdziecie mnie
również tutaj:
Polski
Cyrk – o
reprezentacji Polski w siatkówce, pamiętnej Lidze Światowej 2012 i
o Poli
Hopeless
– coś smutnego, mrocznego, na północy Finlandii i o Anssim
Koivurancie
Splątane
Sznurówki
– kiedyś będzie tu coś norweskiego i zupełnie w tym klimacie
Samotne
Dłonie –
jednoparty, może w końcu nauczę się je pisać?
Drugą niespodziankę
odnajdziecie na samej górze w zakładce ‘soundtrack’.
Chciałam podzielić się z Wami muzyką, która towarzyszyła mi
podczas pisania. 100 piosenek, które najmocniej przyczyniły się do
powstania tej historii. Może znajdziecie coś dla siebie i któraś
z nich też Was do czegoś zainspiruje? Byłoby pięknie.
Kończę. To posłowie i tak jest
dłuższe od samego epilogu, ale no… Znacie mnie.
Jeśli tylko mogę mieć ostatnią
prośbę (czy ja umieram? Czy tylko kończę opowiadanie?), to
chciałabym zobaczyć dla ilu osób tak naprawdę pisałam to
opowiadanie. Dajcie znać, jak Wam się podobało. Byłoby mi
niezmiernie miło Was wszystkie poznać. Może macie jakieś pytania?
Postanowiłam, że odpowiem na wszystkie komentarze, więc… Więc
no.
Jeszcze raz dziękuję. Zamykam
tę historię z poczuciem, że w końcu coś mi się udało. Jestem
szczęśliwa, dumna i… cieszę się, że już po wszystkim. To były
dobre dwa lata.
Dziękuję Wam za nie.
Do zobaczenia, do napisania, do
przeczytania.
Emma